Tytuł „Czwarta władza”, który nadano wchodzącemu do polskich kin filmowi „The Post”, dobrze oddaje znaczenie najpoważniejszych gazet w amerykańskiej demokracji. Znaczenie ogromne – przed półwieczem. „Washington Post” i „New York Times” decydująco przyczyniły się do zakończenia wojny w Wietnamie. Stołeczny dziennik doprowadził do dymisji prezydenta Nixona. Lata 70. to okres największej potęgi tradycyjnych mediów, należący już raczej do przeszłości. Ostatnio, za prezydentury Donalda Trumpa, obie gazety zyskały na poczytności i znaczeniu. Pytanie, czy znowu, tak jak wtedy, uda się im wpłynąć na bieg historii?
Sfabularyzowana w filmie publikacja tajnego raportu Departamentu Obrony, który ujawnił kłamstwa prezydentów J.F. Kennedy’ego i L.B. Johnsona o przyczynach wojny wietnamskiej, była dla „New York Timesa” ukoronowaniem drogi na szczyt jako gazety od lat najbardziej szanowanej w USA.
Również dla „Washington Post” decyzja o druku „papierów Pentagonu” stała się momentem przełomowym. W chwili ich wykradzenia waszyngtoński dziennik był gazetą stołecznych elit, ale z trudem radzącą sobie z konkurencją miejscowej popołudniówki „Evening Star”. „Post” uchodził za tubę demokratów, z których notablami przyjaźniła się wydawczyni Katherine Graham. Przyłączając się do odważnej antyrządowej akcji, rehabilitowała się za wcześniejsze popieranie przez gazetę wojny wietnamskiej i flirty z jej architektami. Druk raportu katapultował „Post” do superligi amerykańskiej prasy.
W kategorii dzienników opiniotwórczych o krajowym zasięgu obie gazety do dziś dzielą rząd dusz z konserwatywnym „Wall Street Journal”. Podobnie jak „New York Times”, który wcześniej rozrósł się w medialne imperium, także „Washington Post”, właściciel lokalnych stacji radiowych i telewizyjnych, a przez lata także „Newsweeka”, przekształcił się w potężny konglomerat mnożący swe dochody, co pozwalało zatrudniać najzdolniejszych absolwentów elitarnych uniwersytetów. Media stały się kluczowym graczem w polityce, zwłaszcza w wyborach prezydenckich. Kandydaci zabiegali o ich poparcie, układali pod nie strategię kampanii.
Gracz i arbiter
Wraz z zaostrzającą się polaryzacją ideologiczną polityczne zaangażowanie prasy stało się jednak ryzykowne. Już w latach 30. badania wykazały, że większość dziennikarzy ma poglądy bardziej lewicowe niż przeciętny Amerykanin. Zresztą sami redaktorzy obu dzienników uważali się za bojowników o postępowe zmiany. „NYT” od 1960 r. popiera wyłącznie demokratycznych kandydatów na prezydenta.
Prasa w USA pilnuje rozdziału informacji od komentarza, ale dobór informacji bywa selektywny. Reporterów ponosił zapał walki o „dobrą sprawę”. Podważyło to zaufanie do prasy. Czytelnikom coraz mniej podobał się „negatywizm” liberalnych dzienników i przemycanie opinii w informacjach. Amerykanie chcą wierzyć, że ich przywódcy są przyzwoici, a system doskonały, uznawali więc „postępową” prasę za stronniczą.
W latach 70. i 80. wzbierała fala reakcji przeciw progresywnym zmianom i konserwatyści wytykali obu gazetom-liderom wpadki podważające wiarygodność. W 1980 r. laureatka Pulitzera z „Washington Post” Janet Cooke musiała oddać nagrodę, kiedy wyszło na jaw, że jej historia o 8-letniej narkomance jest fikcją. Kilkanaście lat później na zmyślaniu przyłapano reportera „New York Timesa”.
Prasie trudno jest pełnić jednocześnie rolę gracza i arbitra politycznego meczu. Chociaż „NYT” i „Post” nie oszczędzały Billa Clintona, pisząc o skandalach w Białym Domu, nie zmieniło to opinii prawicy o tych dziennikach jako uprzedzonych i stronniczych. Prawdziwą próbą stał się okres patriotycznego wzmożenia po ataku 11 września 2001 r. Obie gazety poparły inwazję na Irak, dając się zwieść kłamliwym zapewnieniom prezydenta, że Saddam Husajn chomikuje broń masowego rażenia.
„NYT” uderzył się w piersi i powrócił do frontalnej krytyki rządu. „Washington Post” zrehabilitował się ujawnieniem w 2005 r. tajnych więzień CIA, za co autorka Dana Priest dostała Pulitzera. Jednak jego dział opinii od lat komentuje sprawy międzynarodowe w jastrzębim duchu, popierając militarny interwencjonizm USA w imię szerzenia demokracji.
Obie redakcje stanęły też przed dylematem znanym każdemu dziennikarzowi próbującemu zaglądać do pokojów władzy. Jest on zdany na to, co jego bohaterowie mu powiedzą, albo na wypowiedzi anonimowych rozmówców, co rodzi wątpliwości, czy cytat jest prawdziwy. Złamanie reguł lub uparta dociekliwość grozi utratą dostępu do rozmówcy. Tym bardziej że po Watergate i Pentagon Papers, i pod presją powstałej w 1980 r. nadającej non stop kablowej telewizji informacyjnej CNN, rządzący uszczelnili aparat władzy przed przeciekami i udoskonalili metody „kontrolowania przekazu”.
W czasie wojny nad Zatoką Perską (1991 r.) Pentagon drastycznie ograniczył dostęp reporterów do frontu, a podczas ostatniej wojny z Irakiem manipulował nimi, „wcielając” do oddziałów. Amerykańscy dziennikarze skarżą się, że z każdą nową administracją współpracuje się coraz trudniej. Jednocześnie – jak wskazują sondaże – rosła nieufność opinii do mediów, spadał ich autorytet i prestiż zawodu dziennikarza. Co może tłumaczyć, czemu rząd mniej się z nimi liczy.
Pojawienie się internetu na rynku medialnym w latach 90. najdotkliwiej uderzyło w tradycyjne media. Rewelacje o schadzkach Clintona z Moniką Lewinsky ogłosił w 1998 r. jako pierwszy portal Drudgereport.com, bo „Newsweek” wzbraniał się przed publikacją plotek. Szanujące się gazety musiały kontynuować sensacyjny serial, ale na dłuższą metę nie mogą sobie pozwolić na obniżenie standardów – i w epoce tabloidyzacji mediów tracą czytelników.
Główny jednak problem ma charakter pokoleniowy: młodzi wszystko czytają w necie. Równolegle z ekspansją internetu spadają nakłady drukowanych wydań gazet i dochody z ogłoszeń. W latach 2005–16 nakład „New York Timesa” w dni robocze zmniejszył się o połowę, z ok. 1,1 mln do 571 tys. egzemplarzy. Nowojorski dziennik uruchomił edycję internetową, do której darmowy dostęp stopniowo ogranicza. Prenumeratorzy elektroniczni częściowo tylko rekompensowali straty z malejącej sprzedaży wydań papierowych.
Sytuacja „Washington Post” w pewnym momencie stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Ucieczka czytelników do internetu spowodowała 20-proc. spadek sprzedaży i w latach 2004–13 zmusiła do zmniejszenia personelu redaktorskiego o 40 proc. w porównaniu z połową lat 90., kiedy gazeta zatrudniała ponad tysiąc dziennikarzy. W 2013 r. rodzina Graham sprzedała „Post” szefowi Amazona Jeffowi Bezosowi, co uratowało gazetę.
Trump zbawcą
Prawdziwym zbawcą waszyngtońskiego dziennika i jego nowojorskiego rywala okazał się dopiero Donald Trump. Już w czasie kampanii wyborczej Amerykanie jak zahipnotyzowani śledzili w mediach jego drogę do partyjnej nominacji i Białego Domu. „NYT” i „Post” dokładali mu, jak tylko można. Reporter waszyngtońskiego dziennika David Fahrenthold ujawnił nadużycia Trumpa ze zbiórkami funduszy na cele charytatywne. Gazeta dodała w winiecie motto „Democracy Dies in Darkness” (Demokracja umiera w ciemności), wyraźnie sugerując, kto jej zagraża. Z kolei reporterka „NYT” Maggie Haberman opisała Trumpa jako osobnika gotowego do zachowań nieobliczalnych.
Wojna z prezydentem opłaca się obu gazetom. Wzrost prenumeraty cyfrowego wydania „NYT” o 40 proc., do 2,2 mln czytelników, zwiększa jego ogólne dochody ze sprzedaży mimo ciągłego spadku nakładu papierowego wydania i ogłoszeń. Podobnie „Washington Post”, dzięki fascynacji Trumpem dorobił się ponad miliona elektronicznych subskrybentów i po okresie deficytu znów przynosi zyski.
Trudniej odpowiedzieć, czy wojna z mediami opłaca się Trumpowi. Dziwna to zresztą wojna. Prezydent nie przestaje obrzucać ich obelgami i grozi zmianą prawa o pozwach przeciw dziennikarzom, co jednak – biorąc pod uwagę konstytucję – można włożyć między bajki. Ciekawe, że mimo okazywanej wrogości wcale nie ograniczył im dostępu do siebie. Realną wojnę z mediami prowadził Clinton za namową małżonki. Liberalnych gazet nie lubił Bush junior. Nawet Obama trzymał żurnalistów na dystans.
Prawd wiele
Dziś prezydent, oburzony krytycznymi tekstami reporterki „Timesa”, nazywa ją „podłą i straszną”. Ale nie przestaje zapraszać do swej rezydencji – w nadziei, że wreszcie potraktuje go „sprawiedliwie” i dostrzeże, jak wiele robi dobrego. To akurat nie dziwi: jak wynika z książki Wolffa, połowę swego czasu Trump poświęca na śledzenie, co też mówią o nim media – mimo całej tej medialnej krytyki były celebryta reality TV ciągle łaknie uznania.
„Times” i „Post” ujawniają coraz to nowe szczegóły podejrzanych kontaktów i powiązań trumpistów z Rosją, zasilane przeciekami z nieżyczliwych prezydentowi agencji wywiadu i całego wrogiego mu „głębokiego państwa”. Nie ustają w wytykaniu mu błędów i porażek. Przypominają Watergate i porównują z Nixonem. Ale czy coś z tego wynika?
Poparcie dla Trumpa oscyluje wokół 40 proc. i republikanie go nie porzucają, puszczając mimo uszu apele nawet konserwatywnych komentatorów „Washington Post”. Czołowy publicysta gazety Jackson Diehl jest optymistą: – Media, z moją gazetą włącznie, utraciły zaufanie wielu ludzi. „Post” nadal jednak ma siłę biorącą się z relacjonowania prawd, które rząd i inni potężni aktorzy starają się ukryć. Myślę, że wpływ tego wciąż będzie ogromny.
Ale prawd nawet na jeden temat bywa wiele i w epoce internetowej postprawdy każda ma swoich wyznawców. Żyją w swoich odizolowanych bańkach, nie próbują ze sobą rozmawiać i brakuje arbitra, który by rozsądził, kto ma rację. Dziś nawet w Ameryce nie ma drugiego Waltera Cronkite’a, legendy telewizji CBS i programu „Evening News”, któremu pół wieku temu wierzyli niemal wszyscy Amerykanie.