W najnowszej awanturze polsko-żydowskiej padło wiele mocnych słów i oskarżeń, ale nie zmieniły one jednego: inwazja polskich turystów na Izrael trwa. W hotelach i na plażach w Ejlacie, słonecznych nawet w zimie, język polski słychać wszędzie. Nie ma innego takiego ciepłego miejsca na świecie, gdzie można przenieść się ze skutej mrozem Polski za 150 zł (tyle kosztują obecnie najtańsze bilety w dwie strony z Warszawy czy Gdańska do Ejlatu). A za tę cenę są przecież jeszcze piękne rafy, bajecznie kolorowe ryby, no i Jerozolima – w odległości czterech godzin jazdy autobusem lub wynajętym autem.
Nic więc dziwnego, że również w stolicy Izraela „naszych” jest chyba więcej niż gości z innych krajów Europy. To subiektywne wrażenie, ale podzielane przez jerozolimskich handlarzy dewocjonaliami i pamiątkami. – Ryanair i Wizz Air zbliżają narody – mówi mi jeden z nich. Wprawdzie jest Arabem, ale słyszał o „żydowskich sprawcach Holokaustu”, o których mówił w Monachium premier Mateusz Morawiecki. – Mam telewizor, mam żydowskich znajomych, nie mogłem nie słyszeć. Wiem dobrze, że jesteście antysemitami... – śmieje się. Z ust Araba takie oskarżenie, nawet w szyderczo-żartobliwej formie, brzmi wysoce osobliwie (dziękujemy, panie premierze, bardzo zręcznie pan to rozegrał!).
Oczywiście Izraelczyków cieszy inwazja polskich turystów, nawet ich sami zwabili. – Czy myślisz, że bilety lotnicze z Polski byłyby tak tanie, gdyby nie były dotowane przez izraelski rząd? – mówi mi z wyrzutem strażnik na granicy izraelsko-jordańskiej. – Sponsorujemy je, żeby ściągnąć do naszego kraju więcej turystów! A ty wykorzystujesz nasze dotacje, żeby sobie jechać do Jordanii!
Jest wściekły.