Prezydent Rosji jest politycznym narkomanem. Pozostaje na szczycie dzięki kolejnym zastrzykom, które dają mu chwilowe odbicie. Stosunkowo ostra reakcja Zachodu na próbę otrucia w Wielkiej Brytanii byłego rosyjskiego szpiega Siergieja Skripala i jego córki to działka, która pomogła mu osiągnąć dobry wynik i wysoką frekwencję w marcowych wyborach prezydenckich. Ale wcześniej była Gruzja, Ukraina i Krym, kolejne sankcje, Syria. Za każdym razem słupki poparcia szły w górę, choć już następnego dnia Rosja budziła się jeszcze bardziej osłabiona i izolowana. Tak było i ostatnim razem.
Na początku kwietnia amerykański Departament Stanu nałożył sankcje na 24 obywateli Rosji i 14 rosyjskich firm. Była to już trzecia transza zachodnich sankcji przeciwko Rosji w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy. W połowie marca Waszyngton objął nimi Rosjan, którzy – według specjalnego prokuratora Roberta Muellera – mieli wpływać na przebieg kampanii prezydenckiej w 2016 r. Natomiast pod koniec marca Ameryka wraz ze swoimi europejskimi sojusznikami wydaliła rosyjskich dyplomatów w odpowiedzi na próbę zabicia Skripalów.
Jak pokazuje powyższy przykład, podstawowym problemem Zachodu wobec Rosji wydaje się błędne rozumienie kosztów politycznych. To, co we Francji czy Wielkiej Brytanii obaliłoby rząd, w Rosji rząd wzmacnia. Nawet udowodniona przed sądem odpowiedzialność Rosji za atak na Skripalów może zadziałać na korzyść Putina. – Rosjanie taki wyrok przyjmą z uznaniem – uważa urodzony w Moskwie amerykański ekspert Max Boot. – W końcu zdrajcy się należało, a Putin znów pokazał siłę. Wykorzystywanie więc zachodniej logiki politycznej w działaniach przeciwko Rosji często zawodzi, przynosi wręcz rezultaty przeciwne do zamierzonych.
Lider rosyjskiej opozycji Aleksiej Nawalny narzeka np.