Kilka dni temu Isayev opublikował na Facebooku pismo, które dostał z wydziału prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. „Szanowny Panie, w odpowiedzi na Pański wniosek o przedłużenie na 2018 rok akredytacji korespondenta zagranicznego w Polsce uprzejmie informuję, że akredytacja nie została przedłużona. Z poważaniem – Artur Lompart, dyrektor”.
Wypisujemy się z ligi państw cywilizowanych
Decyzję wydano bez podania uzasadnienia. Każde państwo na świecie ma prawo odmówić wydania tego typu dokumentu bez podawania przyczyn, ale te, które na to się decydują, jednocześnie wypisują się z ligi krajów cywilizowanych.
Żeby to zrozumieć, potrzebne jest wyjaśnienie, co w ogóle kryje się za tą bardzo poważnie brzmiącą nazwą. Otóż dziennikarz wyjeżdżający jako korespondent do obcego kraju występuje do lokalnego MSZ z prośbą o akredytację – i dostaje od niego dokument tę akredytację potwierdzający. Ten dokument jest dla niego jako obcokrajowca zatrudnionego w cudzoziemskiej firmie rodzajem potwierdzenia, że w ogóle gdzieś pracuje. Jest to też coś w rodzaju legitymacji prasowej.
W praktyce dokument ten przydaje się np. przy załatwianiu ubezpieczenia zdrowotnego, wynajmie mieszkania czy rejestrowaniu auta. Najmniej przydaje się dziennikarzowi do samej pracy, bo w demokratycznych krajach o utrwalonej kulturze wolności słowa legitymacje prasowe sprawdza się tylko od wielkiego dzwonu, zwykle też wystarcza zamiast niej paszport albo dowód osobisty.
Gdzie indziej akredytacje to formalność
Samo wydanie zaświadczenia o akredytacji jest czystą formalnością: dziennikarz składa wniosek zgodnie z panującymi w danym kraju regułami i po jakimś czasie odbiera dokument z fotografią. I koniec.
Przerabiałem to wielokrotnie w Pradze, gdzie przez sześć lat pracowałem jako korespondent „Gazety Wyborczej”.