Powiedzieć, że Joe Arpaio to jeden z najgorętszych fanów Donalda Trumpa, to za mało. Znany z niestrudzonego ścigania nielegalnych imigrantów szeryf hrabstwa Maricopa w stanie Arizona to właściwie awatar, duchowy klon prezydenta. Dziennikowi „Washington Post” zwierzył się, że „potrafi czytać w jego myślach” i sądzi, że on z kolei „czyta moje myśli”.
Urodził się tego samego dnia co prezydent, 14 czerwca, tyle że 15 lat wcześniej. Na balu z okazji swej inauguracji Trump tańczył z Melanią przy akompaniamencie „I’ll do it my way” Franka Sinatry – tej samej piosenki, która rozbrzmiewa w komórce szeryfa. Obaj mają narcystyczną osobowość i uwielbiają występować przed kamerami. Arpaio nazwał Trumpa bohaterem za pomysł muru na granicy z Meksykiem i przemawiał na jego konwencji przedwyborczej w Cleveland. Zapatrzony w prezydenta, sam postanowił zostać politykiem – w tym roku startuje w wyborach do Senatu USA.
Arpaio nie przesadził, nazywając siebie „najtwardszym szeryfem Ameryki”. Swoich aresztantów trzymał w namiotach nieogrzewanych w zimie i nieklimatyzowanych w lecie, podczas gdy temperatura w Arizonie przekracza 40 st. C. W tym „obozie koncentracyjnym” – jak sam otwarcie określał swoje więzienie, znane jako Namiotowe Miasto (Tent City) – więźniowie mdleli z upału i zdarzały się niewyjaśnione zgony.
Korzystając z antyimigranckiej ustawy w Arizonie z 2010 r., Arpaio zarządził zatrzymywanie osób wyglądających na Latynosów, sprawdzanie ich papierów i jeśli nie potrafili wykazać legalności pobytu, zamykanie ich w areszcie. Po kilku latach sądy uznały ustawę za sprzeczną z konstytucją i zabroniły szeryfowi rasowego profilowania. Arpaio nie usłuchał, nadal ścigał „brązowych” i wsadzał za kratki.