Pewien świat zaczął się 43 lata temu w Helsinkach. I w przyszłym tygodniu, w tym samym mieście, ten świat może się skończyć. W 1975 r. 35 państw z obu stron żelaznej kurtyny podpisało tam niezwykły dokument, Wielką Kartę Pokoju. Z perspektywy coraz bardziej cynicznej dziś polityki postanowienia tej niewiążącej deklaracji, znanej również jako Akt Końcowy KBWE, wydają się naiwne. Nie przełożyły się również na praktykę w takim stopniu, jak oczekiwali jej autorzy.
Czego oczekiwali? Na deklarację składa się 10 zasad, z których najważniejsze to: równe traktowanie mniejszych i większych państw, odrzucenie siły jako instrumentu w polityce międzynarodowej, pokojowe rozstrzyganie sporów, nienaruszalność granic oraz poszanowanie podstawowych praw i wolności człowieka. Na ten ostatni punkt wielokrotnie powoływała się zresztą Solidarność, jako że Polska również była stroną Karty.
Jednak dla jej najważniejszych sygnatariuszy, Geralda Forda i Leonida Breżniewa, Wielka Karta Pokoju była przełomem. Dwie światowe potęgi, pogrążone w głębokim konflikcie, podpisały dokument nie tyle polityczny, co moralizujący politykę, w tym wypadku międzynarodową. I rzeczywiście, po Helsinkach zaczęło się odprężenie, détente. Choć blok wschodni nie przykładał zbyt dużej wagi do zapisów dotyczących praw jednostek, a polscy opozycjoniści – jak wspomina wielu z nich – byli jeszcze mocniej pałowani za wspomnienie Helsinek, to właśnie ta deklaracja była początkiem innego myślenia o polityce międzynarodowej, które być może właśnie na naszych oczach się kończy.
Donald Trump i Władimir Putin 16 lipca spotkają się w Helsinkach również z myślą o odprężeniu stosunków. Ale opartym już na zupełnie innych zasadach.
1.
Trump spotykał się już z Putinem dwukrotnie.