Jak z kabaretu. Ledwo nasze państwo za niemałe pieniądze wysłało na placówkę do Rzymu nowego ambasadora (to nie tylko klasa biznes, ale przeprowadzka całej rodziny), ten ledwie po trzech tygodniach złożył rezygnację. Coś dziwnego. Ale ledwie złożył rezygnację, zaraz dosłownie po dwu dniach ją odwołał.
Czytaj także: W świecie dyplomacji coraz gorzej z kindersztubą
Jak PiS obsadza placówki dyplomatyczne
Chodzi – jak podali koledzy z Wirtualnej Polski – o byłego posła PiS Konrada Głębockiego, który najwyraźniej sobie na stanowisku nie radził, choć był protegowanym samego prezesa. Ale ponieważ protegowanym nie wypada się wycofać, więc ktoś wycofał jego wycofanie. Z przecieków dyplomatycznych wynika, że Głębocki nie do końca trzyma formę górnych partii organizmu, ale przypadek z kategorii „stanowisko go przerasta” nie jest jednostkowy.
Czasem władza mianuje ambasadorem nie zawodowego dyplomatę, lecz zasłużonego amatora, niekoniecznie nawet głupiego, ba, bywało, że wybitnego specjalistę. By nikogo nie wyróżniać, podam przykład abstrakcyjny: Jedzie na placówkę profesor od wojskowych turbin parowych i swój autorytet zawodowy – przez brak doświadczenia i wyczucia przenosi na otoczenie w obcej stolicy, żądając dla siebie ukłonów i uznania. Konfliktuje się z pracownikami i otoczeniem, to zdaje się przypadek Głębockiego.
Dyplomacja to rzemiosło
Są i inne. W kręgu dyplomatycznym krążą opowieści o ambasadorze, który wywołał skandal na dużym lotnisku, bo nie chciał zdjąć butów do kontroli bezpieczeństwa i żądał dla siebie specjalnych przywilejów. Inny dyplomata zasnął pijany w samochodzie na skraju autostrady nazajutrz po przyjeździe na placówkę.