Ukraiński oddział na froncie przy Awdijiwce, kilka kilometrów od gruzów donieckiego lotniska. Stacjonują tu od wielu miesięcy. Każdy z żołnierzy dostaje w przeliczeniu nieco ponad 2 tys. zł miesięcznie. Ich koledzy z bazy oddalonej od frontu – niespełna 1 tys. Żyją w bebechach zabudowań kopalnianych, w tym, czego grasujący tu kilka lat temu front nie zmiótł z powierzchni ziemi.
Nie mogą nacierać, choć wielu by chciało. Ale rozkaz od dawna niezmienny: utrzymać pozycję, nie dać się sprowokować. Czekać. Mówią, że jeśli ustąpią choć o metr, o tyle samo Wschód przesunie się na Zachód. Są świadomi, że większość tych, których bronią, nie chce pamiętać o wojnie. Ukraina powoli zmienia się w Izrael, kraj w stanie permanentnego konfliktu, w którym jednocześnie toczy się normalne życie.
Pozycje wroga oddalone są stąd o kilkaset metrów. To siły rosyjskie, choć w okopach siedzą tam na ogół miejscowi z Donbasu bądź najemnicy (według różnych szacunków mogą stanowić nawet kilkadziesiąt procent sił wroga). Rosjanami są dowódcy, oni wszystko kontrolują.
Mimo to Kijów nie wypowiedział Moskwie wojny: granica jest otwarta, kursują busy, pociągi. Linię frontu przekracza dziennie 30–40 tys. ukraińskich cywilów, m.in. udając się po ukraińskie emerytury. Wypowiedzenie Rosji wojny dałoby jej casus belli, Ukraińcy obawiają się, że Moskale zaatakowaliby wówczas z całą siłą, mówiąc światu: „Nie braliśmy udziału w tym konflikcie, ale skoro Ukraina wypowiada nam wojnę – musimy się bronić”.
Ukraina do obrony przed Rosją tylko lądowo ma tyle kilometrów, ile łącznie wynosi długość granicy Polski. I czuje się otoczona – Bohdana Kostiuk z Radia Swoboda opowiada, że uruchomiony jakiś czas temu pociąg relacji Kijów–Mińsk–Wilno–Ryga jeździ niemal pusty, bo Ukraińcy boją się, że Rosjanie porwą ich, gdy tylko wjadą na białoruskie terytorium.