Świat

Wyścig cykorów

Czy Włosi porzucą euro?

Euro, wersja włoska – jak długo jeszcze? Euro, wersja włoska – jak długo jeszcze? Bernhard Classen/Vario Images / Forum
Dla Unii konsekwencje brexitu mogą się okazać znośne w porównaniu z kryzysem, jaki szykuje się wokół włoskiego budżetu. To spór, który może zabić euro.
Po greckim kryzysie nie było w Europie poważnego polityka, który nie popierał reformy euro.Heinz-Peter Bader/Reuters/Forum Po greckim kryzysie nie było w Europie poważnego polityka, który nie popierał reformy euro.

Artykuł w wersji audio

W klasycznym filmie „Buntownik bez powodu” (1955 r.) z Jamesem Deanem w roli młodego Jima Starka jest taka scena, której nie sposób zapomnieć. 17-letniemu Jimowi wpada w oko piękna Judy. Dziewczyna należy jednak do gangu Buzza i ten wyzywa Jima na tzw. wyścig cykorów (po angielsku Chickie Run). Obaj wsiadają do kradzionych aut i równolegle rozpędzają się w stronę przepaści. Kto pierwszy wyskoczy, ten cykor i przegrany. Dziś w jednym aucie siedzi włoski rząd, a w drugim Komisja Europejska. A poszło o włoski budżet.

Jeszcze w październiku Komisja nieformalnie ostrzegła Rzym, że zapowiadany budżet jest nie do zaakceptowania, bo łamie wcześniejsze ustalenia. Poprzedni rząd włoski zobowiązał się Brukseli, że w 2019 r. deficyt wyniesie 0,8 proc. PKB, natomiast obecny zaproponował 2,4 proc. Według regulacji zaakceptowanych przez wszystkich członków Unii deficyt budżetowy nie może przekraczać 3 proc. PKB. Ale druga zasada dotyczy długu publicznego, który nie może być wyższy niż 60 proc. PKB. Włochy są dziś na poziomie 131 proc. i stąd uzgodniony z Komisją niższy deficyt – to jedyna droga, aby w końcu zacząć obniżać dług.

Po oficjalnym już upomnieniu ze strony Komisji włoski rząd, który od marca tworzą skrajnie prawicowa Liga (kiedyś Północna) i skrajnie lewicowy Ruch 5 Gwiazd, odpowiedział, że nie będzie kroku wstecz. Lider Ruchu i jednocześnie wicepremier Luigi Di Maio stwierdził w ubiegłym tygodniu: „To pierwszy włoski budżet, który nie podoba się Brukseli. Nie jestem tym zaskoczony, bo to pierwszy włoski budżet napisany w Rzymie, a nie w Brukseli”. Z kolei przewodniczący Ligi Matteo Salvini oświadczył, że jeśli Komisja zażąda kar, to „będzie musiała sama po nie przyjechać do Rzymu”.

Obie strony zapięły więc pasy i ruszyły w stronę przepaści. Jeśli konflikt o budżet sprowadzi na Rzym unijne kary i wstrzymanie pomocy Europejskiego Banku Centralnego, Włochom grozi bankructwo. A wówczas jedynym wyjściem dla Rzymu może się okazać porzucenie wspólnej waluty i powrót do liry. Wolfgang Münchau napisał niedawno w „Financial Times”, że będzie to szybka droga do upadku całej strefy euro. „Wywoła to prawdopodobnie największy szok w gospodarczej historii świata, który przyćmi to, co stało się po bankructwie Lehman Brothers w 2008 r.”.

1.

W sporze o włoski budżet Komisja Europejska jest wystawiona na ostrzał. Do 2013 r. miała węższe kompetencje, bo dyscyplinowanie państw członkowskich leżało w gestii Rady Ministrów, później Rady UE, czyli innych członków Unii, którzy podejmowali po prostu polityczną decyzję o sankcjach. Od pięciu lat rekomendacje Komisji są wiążące (chyba że Rada postanowi inaczej), ale na to, co w nawiasie, nikt już nie zwraca uwagi. To doskonały układ dla eurosceptycznych rządów, bo mogą do woli zbijać polityczny kapitał, walcząc z „niewybieralną” Komisją.

Zdarzyło się już, że rządy państw członkowskich odrzucały budżetowe rekomendacje Komisji. W 2001 r. zrobiła to Irlandia, dwa lata później – Francja i Niemcy. We wszystkich przypadkach Komisja odwróciła wzrok i dlatego dziś cała procedura ma dużo mniejszą siłę rażenia. Unijne regulacje przewidują więc, że po upomnieniu ze strony Komisji państwo po prostu dobrowolnie się dostosuje. Jedyna sytuacja, gdy Bruksela ma na nie rzeczywisty wpływ, to gdy jest ono beneficjentem netto unijnych funduszy. Wówczas można po prostu zablokować część z nich. Włochy nie są takim państwem – w ostatnich latach wpłacały do Unii średnio o 2,7 mld euro więcej, niż z niej brały. Mimo to Komisja podjęła wyzwanie.

Odrzucone przez nią włoskie wskaźniki budżetowe wydają się bardzo optymistyczne. Włosi zakładają deficyt 2,4 proc., ale przy prognozie wzrostu na poziomie 1,5 proc. PKB. Skąd ten optymizm, skoro włoski PKB praktycznie nie urósł od lat 90.? Tu właśnie pojawia się pomysł włoskiego rządu. Salvini i Di Maio są zdania – i nie są w tym odosobnieni – że brak wzrostu jest wynikiem przestrzegania przez Włochy unijnych zasad finansowych i członkostwa kraju w strefie euro. Według nich kraj może wyjść z tej stagnacji, jedynie obniżając podatki (Salvini) i stymulując gospodarkę (Di Maio). Bazując na takich hasłach, ich partie wygrały wiosną wybory parlamentarne. Problem w tym, że o ile można dyskutować nad skutecznością jednego lub drugiego rozwiązania, o tyle zastosowanie obu naraz wydaje się mocno ryzykowne.

Bo jak to wygląda z perspektywy budżetu? Obniżenie podatków w dłuższej perspektywie może przynieść wyższe dochody, bo uwolnione od części ciężaru firmy zaczną się rozwijać i w końcu zapłacą większe podatki. To przemawia do tysięcy przedsiębiorców z północy Włoch, którzy masowo poparli Ligę Salviniego.

Z drugiej strony jest Ruch 5 Gwiazd ze swoją polityką redystrybucji i jej głównym elementem – powszechnym dochodem gwarantowanym, który jednak im dalej od wyborów, tym robi się mniej powszechny, bo brakuje pieniędzy. Niemniej dodatkowe kilkaset euro w kieszeni każdego Włocha ma pobudzić konsumpcję i nakręcić wzrost. Różne kraje próbowały, czasem z sukcesami, obu tych rozwiązań. Ale nikt jeszcze nie stosował ich jednocześnie. Dlatego dla wielu ekonomistów wydaje się jasne, że Włosi fundują sobie czarną dziurę w budżecie. I że deficyt nie zatrzyma się na deklarowanych 2,4 proc.

Problem leży również w wewnętrznej dynamice włoskiej polityki. Zarówno Salvini, jak i Di Maio zrezygnowali już z wielu obietnic, więc czują presję swoich wyborców. Jednocześnie są w politycznym klinczu. Północni wyborcy Ligi nienawidzą dochodu gwarantowanego. Z kolei południowi wyborcy Ruchu 5 Gwiazd nie mogą zdzierżyć obniżenia podatków. Tu żadna ze stron pierwsza nie ustąpi. Szczególnie że w maju odbędą się wybory do europarlamentu, przed którymi obie włoskie partie będą biły w euro jak w bęben.

2.

Po greckim kryzysie nie było w Europie poważnego polityka, który nie popierał reformy euro. Okno politycznej możliwości miało się teoretyczne otworzyć po niemieckich wyborach we wrześniu ubiegłego roku. Rząd powstał jednak dopiero w marcu. Emmanuel Macron czekał cierpliwie na Angelę Merkel, ale gdy Niemka doszła już do siebie po rozmowach koalicyjnych, okazało się, że propozycje Francuza, których realizacja oznaczałaby de facto uwspólnotowienie obligacji i większe koszty dla Niemców, są dla nich nie do przyjęcia. Wraz z rozpoczynającym się kryzysem wokół włoskiego budżetu to okno możliwości się zamyka.

Trudno jednak winić wyłącznie niezreformowane euro za włoskie problemy. Kraj ten jeszcze przed powstaniem wspólnej waluty w połowie lat 90. był zadłużony na poziomie 120 proc. PKB. Przystąpienie do euro w krótkim czasie pozwoliło Włochom obniżyć koszty obsługi długu z 12 do 5 proc. rocznego PKB, a nawet stopniowo go spłacać. Przed kryzysem 2008 r. zeszli nawet na chwilę poniżej 100 proc. Problemem Włoch jest jednak symbioza niskiego wzrostu gospodarczego i ogromnego zadłużenia. Niski wzrost sprawia, że Włochom nie polepszyło się w zasadzie od lat 90., co przekłada się na frustracje i poparcie dla radykalnych rozwiązań. Z kolei wysokie zadłużenie jak dotychczas nie pozwalało na stymulację gospodarki, np. poprzez państwowe inwestycje.

W efekcie, mimo dobrej koniunktury w Europie, Włosi stoją w miejscu. Tamtejsza gospodarka to pod wieloma względami skansen. Zabetonowany rynek pracy, korupcja, unikanie opodatkowania, dysfunkcyjny system sądowniczy, w którym sprawy toczą się w nieskończoność i last but not least przerośnięta biurokracja. Mimo to kolejni włoscy liderzy nie ruszyli w tych sprawach palcem, zrzucając odpowiedzialność na „czynniki zewnętrzne”. Nawet reformy niezbędne do przyjęcia euro przedstawiano wyborcom jako dyktat Brukseli.

Dziś jednak nie ma już znaczenia, kto tak naprawdę odpowiada za włoską zapaść gospodarczą – twierdzi włoski profesor ekonomii Luigi Zingales. – Liczy się tylko to, że Salviniemu i Di Maio udało się przekonać wystarczająco wielu Włochów, że wszystkiemu winna jest właśnie Bruksela i przede wszystkim euro. I że ci dwaj politycy są gotowi na wszystko, aby utrzymać władzę. Włącznie z porzuceniem wspólnej waluty.

Problem w tym, że jeśli Włosi kiedyś zagrożą wyjściem z euro, następnego dnia pieniądze zaczną wychodzić z ich banków. Ci, którzy je tam zdeponowali, po prostu przestraszą się, że zamiast swoich euro dostaną nową lirę, która z godziny na godzinę będzie traciła na wartości. Żeby utrzymać płynność banków, włoski rząd będzie musiał poprosić o pomoc Europejski Bank Centralny. Ten jednak – po włoskiej sugestii wyjścia ze strefy – zapewne odmówi wsparcia.

W 2012 r. Mario Draghi oświadczył, że kierowany przez niego EBC „zrobi, co w jego mocy”, aby powstrzymać epidemię kryzysu w Europie. I we współpracy z MFW uratował Grecję, Portugalię oraz Cypr przed bankructwem. Największy rachunek – za Grecję – wyniósł 300 mld euro. Ale jeśli przyjdzie ratować Włochy, z długami na poziomie 2,3 bln euro, w EBC i MFW po prostu zabraknie pieniędzy. I zacznie się tzw. run na banki – wszyscy będą chcieli wypłacić wszystko, i to już. Żeby więc ratować sytuację, rząd będzie miał już tylko dwa wyjścia. Albo zamknie bankomaty – a tego żadna współczesna władza nie przetrwa. Albo wyprowadzi Włochy ze strefy euro. I w ten sposób taktyczna groźba sama się spełni.

3.

Ewentualne wyjście Włoch ze strefy euro będzie dla Unii katastrofą, dużo większym problemem niż brexit. Nie tylko w sensie finansowym, ale również tożsamościowym. Brytyjczycy nigdy nie czuli mięty do tego projektu. Gdy zdecydowali się dołączyć, zrobili to z wyrachowania, co niejednokrotnie powtarzała Margaret Thatcher. I taki też był wyspiarski stosunek do Unii już w trakcie członkostwa. Z Włochami to zupełnie inna sytuacja. Jako członkowie założyciele zawsze widzieli we Wspólnotach, a później w Unii, ziszczenie snu o sprawnym państwie, który nie chciał się spełnić w Rzymie. Całkiem niedawno, bo w 2004 r., aż 80 proc. Włochów było zadowolonych z członkostwa. Dziś 61 proc. Ale – jak wynika z sondaży – zagłosowali na eurosceptyków nie przeciwko Unii, ale raczej z żalem, że nawet ukochana Unia ich zawiodła.

Przełomem był dla Włochów kryzys 2008 r. Upadły wtedy trzy duże banki i co trzecia firma. Bezrobocie sięgnęło 12 proc., a wśród młodych nawet 35 proc. Zresztą tysiące z nich wyemigrowało z powodów ekonomicznych. Jak pisze prof. Zingales, Unia dopuściła się ekonomicznego waterboardingu na Włoszech. To na tej fali rozgoryczenia wypłynął najpierw Ruch 5 Gwiazd, a potem Liga. Salvini jeszcze przed marcowymi wyborami mówił o wyjściu ze strefy euro: „Nie potrzebujemy referendum. Gdy Liga wejdzie do rządu, wychodzimy”. Groźby na razie nie spełnił, wyraźnie złagodził język, ale spór z Komisją jest dla niego wysokooktanowym paliwem politycznym. Nawet jeśli taka mieszanka grozi pożarem Włoch i całej Unii.

Populizm, również ten we włoskim wydaniu, odwołuje się przede wszystkim do takich haseł, jak przewaga woli nad prawem, wydzieranie własnego państwa spod kontroli obcych, obrona narodowych wartości przed Brukselą. Na koniec jednak ważniejsza okazuje się kalkulacja ekonomiczna. Tak było w przypadku rządu Aleksisa Tsiprasa w Grecji. Mimo radykalnej retoryki, zapowiedzi porzucenia wspólnej waluty i nawet referendum, w którym Grecy odrzucili warunki unijnej pomocy, ich kraj nadal jest w strefie euro. Zresztą tak jak Portugalia, Irlandia czy Hiszpania, które również przyjęły brutalne warunki pomocy.

I w sumie trudno się dziwić. Odsuwając na chwilę całą polityczną otoczkę, jaki dłużnik wychodziłby z organizacji, która koniec końców zawsze spłaca długi swoich członków? Dlatego, mimo że Salvini i Di Maio walą w wojenne bębny, bardziej niż wyjścia Włochów ze strefy euro należy się obawiać, że ktoś ich z tej strefy wypchnie. Bo w sumie nie powinno dziwić, że dłużnicy zostają w tym klubie. Bardziej intrygujące jest, że zostają w nim wciąż ci, którzy im pożyczają.

4.

Kliniczny przypadek to oczywiście Niemcy. Strefa euro w słonecznych czasach przynosiła im same zyski – głównie niedowartościowaną walutę, dzięki której stali się największym eksporterem świata. Ale od greckiego kryzysu w zasadzie tylko dokładają do tego interesu. W strefie euro trzyma ich polityczna determinacja Angeli Merkel, która traktuje wspólną walutę jak talizman integracji europejskiej. I jej wyborcy, którzy czasem postrzegają niemieckie zaangażowanie w integrację europejską jako zadośćuczynienie za grzechy z przeszłości.

Ale atmosfera w Niemczech się zmienia. Następny kanclerz, ktokolwiek nim będzie, raczej nie podzieli europejskich sentymentów Merkel. W siłę rośnie eurosceptyczna Alternatywa dla Niemiec. I choć nie wydaje się, by w najbliższym czasie przebiła szklany sufit 13–14 proc. poparcia, to wchodząc do Bundestagu, dostała arenę do łamania kolejnych tabu – za sprawą AfD Niemcy w ogóle zaczęli się zastanawiać nad racjonalnością europejskiego projektu. Nieodległy jest dzień, w którym przestaną marzyć, a zaczną liczyć.

I tu włoski rząd może się dramatycznie przeliczyć. Konflikt z Komisją o budżet, poza wymiarem propagandowym, skierowanym do włoskich wyborców, jest też po prostu blefem, który ma budować wizerunek politycznych twardzieli. Salvini i Di Maio nie mają żadnego pomysłu na Włochy bez euro. Od początku rządów nie przygotowali programu reform czy też planu awaryjnego na wypadek wyjścia ze strefy. I przy tym wszystkim – w odróżnieniu od poprzednich budżetowych grzeszników w Unii – nawet nie starają się udawać, że przejmują się tymi regulacjami.

W filmowym wyścigu cykorów przegrywa Jim, który pierwszy wyskakuje z samochodu. Buzz szarpie się z drzwiami i chwilę później spada razem z autem w przepaść. Czy na pewno o taką wygraną chodzi włoskim populistom?

Polityka 47.2018 (3187) z dnia 20.11.2018; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Wyścig cykorów"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną