Kiedy Ashish Prasad otwiera usta, lepiej mieć uszy w pogotowiu. 40-letni prawnik mówi błyskawicznie, połykając końcówki słów, a do tego z twardym akcentem z Biharu – ubogiego stanu, w którym ludzi jest za dużo, a wszystkiego innego za mało. Nawet podlegli mu współpracownicy z wielkiej delhijskiej kancelarii mają kłopot z nadążaniem za jego językiem i tempem typowym dla przedsiębiorczych indyjskich elit. Ten kraj się spieszy – interesy ruszają przed świtem, a odkąd rozprzestrzeniły się telefony komórkowe, nie ma takiej pory, o której klient nie mógłby zadzwonić.
Suniemy samochodem przez zakorkowany Mumbaj (wcześniej zwany Bombajem, ale przemianowany tak dla zaspokojenia pretensji skrajnej prawicy, o czym dalej), w którym od stuleci kwitnie wielojęzykowa mieszanka. Liczy 22 mln ludzi reprezentujących około 300 grup etnicznych i religijnych, którzy każdego dnia muszą się jakoś dogadać.
Ashish bez przerwy rozmawia przez telefon – odbiera połączenia i krótko omawia z prawnikami prowadzone sprawy. Jak inni wielkomiejscy Hindusi używa hinglish – unikatowej, stworzonej z praktycznej potrzeby językowej hybrydy, która łączy angielski – język dawnego kolonizatora, oraz hindi – najpotężniejszy język indyjski, którym mówi 41 proc. populacji liczącej 1,3 mld osób. Każde zdanie powstaje z połączenia obcych sobie składni, słów i gramatyk. Zapisuje się je na ogół w łatwiejszej transkrypcji angielskiej, Google oferuje aplikacje zmieniające klawiatury telefoniczne na te pozwalające zapisać słowa z hindi alfabetem łacińskim.
Przysłuchuję się i z łatwością wychwytuję sens rozmów, gdy kluczowe elementy – rzeczowniki i czasowniki – są angielskie, a konstrukcja zdania i akcent zaczerpnięte z hindi. Ale już w kolejnym zdaniu tracę wątek, bo proporcje się zamieniają.