Howard Schultz, były prezes korporacji Starbucks, globalnej sieci popularnych barów kawowych, powiedział, że rozważa start w wyborach prezydenckich w 2020 r. Jeżeli to rzeczywiście zrobi – oświadczył w wywiadzie dla telewizji CBS News – będzie się ubiegał o Biały Dom jako kandydat niezależny, bo, dodał, rozwiązaniem dla obecnych problemów Ameryki jest zerwanie z „partyjną polityką”, czyli znalezienie alternatywy dla rządzącego na zmianę duopolu: Partia Demokratyczna i Partia Republikańska. To fatalna wiadomość dla demokratów.
Kim jest Howard Schultz
Schultz jest ciekawą postacią, coraz rzadszym w dzisiejszych czasach ucieleśnieniem amerykańskiego mitu o awansie z pucybuta na milionera. Syn ubogiego żydowskiego imigranta z nowojorskiego Brooklynu, został pierwszym w rodzinie absolwentem college′u. Do swego majątku, obliczanego na 3,5 mld dol., doszedł własnym wysiłkiem. Kiedy zaczął pracę w Starbucks, był to jeden mały sklepik w Seattle sprzedający kawę. Schultz rozwinął firmę stopniowo w gigantyczną franczyzę, obecną dziś w 77 krajach i zatrudniającą 350 tys. ludzi. Nawet pracownikom zatrudnionym tam na pół etatu zapewniał wszystkie świadczenia socjalne.
Problem w tym, że Howard Schultz zawsze był demokratą. Sponsorował tę partię i we wszystkich wyborach popierał jej kandydatów. Ma poglądy zgodne z głównymi kanonami jej programu – mówi o nadmiernych nierównościach w USA, krytykował obniżki podatków przeforsowane przez republikanów, zwłaszcza od korporacji i najzamożniejszych Amerykanów, troszczy się o los Afroamerykanów i Latynosów, potępia Trumpa za konflikty z Meksykiem, Kanadą i sojusznikami w Europie. Uważa, że obecny prezydent nie nadaje się do sprawowania swego urzędu. A Starbucks, który Schultz opuścił pół roku temu, ale którego nadal reprezentuje, to niejako symbol Ameryki liberalnej, oświeconej i otwartej na świat.
Popłoch w obozie demokratów
Oznacza to, że jako kandydat niezależny w wyborach w 2020 r. Schultz odbierze głosy kandydatowi demokratów. W bardzo prawdopodobnej sytuacji remisowego układu sił może to przeważyć szalę na korzyść kandydata republikańskiego, którym będzie najpewniej Trump. Tak jak to się stało np. w 2000 r., gdy Ralph Nader, startujący jako niezależny, lewicowy obrońca praw konsumentów i wróg wielkich korporacji, zdobył kilka procent głosów na Florydzie, zabierając je Alowi Gore, co skończyło się tam słynnym sporem wyborczym rozstrzygniętym na rzecz George′a W. Busha. A sam Schultz ma praktycznie zerowe szanse na zwycięstwo. W historii USA żaden niezależny kandydat nie pokonał kandydata jednej z dwóch głównych partii. Ross Perot w 1992 r. zdobył 19 proc. głosów elektorskich, ale ani jednego elektorskiego. Obecny dwupartyjny system stawia kandydata „trzeciej” partii na z góry straconej pozycji.
Dlatego po wywiadzie Schultza dla CBS News w obozie demokratów zapanował popłoch. Stratedzy partii, jak doradca Barracka Obamy David Axelrod, zaapelowali do ambitnego miliardera, żeby nie ubiegał się o Biały Dom jako niezależny. Wszyscy przekonują go, że taka jego kandydatura zagwarantuje reelekcję Trumpowi. Ale świadczy to zarazem o tym, jak demokraci są niepewni zwycięstwa w najbliższych wyborach prezydenckich mimo odzyskania większości w Izbie Reprezentantów w wyborach do Kongresu. I nie bez powodu, bo partia jest podzielona i jak na razie nie ma oczywistego lidera-kandydata do Białego Domu.
Czytaj także: Trumpowi ufa na świecie mniej osób niż Putinowi
Inni kandydaci na prezydenta USA
Wygląda na to, że o partyjną nominację prezydencką będzie się starać co najmniej 20 kandydatów. Kilkoro już ogłosiło swoją decyzję. Większość z nich, co ciekawe, to kobiety. O planach startu do wyborów mówią m.in. panie senator Elizabeth Warren, Kamala Harris i Kirsten Gillibrand oraz młoda kongresmenka z Hawajów Tulsi Gabbard. Dwie pierwsze to najpoważniejsze kandydatki z tej puli. Warren uchodzi za nieformalną przywódczynię „progresywnego”, czyli lewego skrzydła demokratów, a ciemnoskóra Harris jest nadzieją Afroamerykanów, którzy widzą w niej kobiecą wersję Obamy.
Są jeszcze mężczyźni, ale spośród tych, którzy oficjalnie zgłosili się do wyścigu, znanym politykiem jest jedynie Julian Castro, były burmistrz San Antonio i były minister budownictwa i rozwoju miast w gabinecie Obamy. Inni to postacie zupełnie anonimowe i raczej bez szans, kandydujące najwidoczniej po to, aby wypromować swoje nazwisko.
Natomiast ten, w którym, jak wynika z sondaży, najwięcej demokratycznych wyborców chciałoby – do tej pory – widzieć swojego kandydata, czyli były wiceprezydent Joe Biden, jeszcze się nie zdecydował. Tyle że Biden, długoletni senator, lubiany i popularny, ma już 76 lat. Jest jeszcze Bernie Sanders, równie niemłody, były rywal Hillary Clinton do demokratycznej nominacji w wyborach w 2016 r. Podobnie jak Biden „rozważa” on start w 2020 r., ale nic poza tym. A tymczasem słychać coraz częściej, że sama Hillary ma ogromną ochotę na ponowną walkę o Biały Dom. Tym większą, im bardziej w oczach Amerykanów traci Donald Trump. Ale demokraci podobno wpadają w panikę na myśl, że mogłaby znowu kandydować...
Czytaj także: Koniec paraliżu administracji w USA, czyli jak Nancy pokonała Donalda