Reporterzy w ogóle nie powinni siedzieć, a sprawa prześladowań społeczności Rohingya, którą się zajęli i za którą poszli siedzieć, powinna być podjęta przez władze Mjanmy od razu, gdy wybuchła i gdy dziennikarze zaczęli ją relacjonować. Zamiast sadzać „sygnalistów” do więzienia i fabrykować materiał pseudodowodowy przeciw nim, powinny próbować rozwiązać kryzys pokojowo i we współpracy międzynarodowej.
Kampania na rzecz uwolnienia dziennikarzy
Formalnie zostali zwolnieni na mocy amnestii podpisanej przez szefa państwa, ale w istocie pomogła im walnie międzynarodowa kampania wielu organizacji dziennikarskich i innych zajmujących się obroną praw człowieka, w tym więźniów politycznych. Pomogły też apele znanych osób, w tym szefa ONZ António Guterresa i dyplomatów zachodnich.
Są sygnały, że tym razem także pani Aung San Suu Kyi zachowała się przyzwoicie i poparła ułaskawienie dwóch dzielnych dziennikarzy, którzy robili swoje, a nie spiskowali przeciwko interesom Mjamny. Nacjonalistom to trudno zrozumieć, ale tym razem zrobili krok w tył, prawdopodobnie z tych samych nacjonalistycznych powodów: aby uwięzienie zeszło z agendy mediów światowych.
Drastyczna sprawa prześladowań i czystki etnicznej na muzułmanach ze społeczności Rohingya faktycznie nie przynosi chwały Birmie. Tym bardziej nie przynosi jej śledztwo, za które dziennikarze Reutera zapłacili wyrokiem siedmiu lat więzienia. Chodzi o pozaprawną egzekucję dziesięciu mężczyzn i chłopców Rohingya w ramach oficjalnie antyterrorystycznej operacji birmańskich sił bezpieczeństwa.