W Danii sprawdziły się przedwyborcze sondaże. Duńczycy władzę z rąk liberałów sprzymierzonych z nacjonalistami, skupionych w bloku „niebieskim”, przekazali socjaldemokratom i ich sojusznikom, w tym zielonym, określanym jako blok „czerwony”. Czerwona koalicja, wspierająca liderkę socjaldemokratów jako kandydatkę na premiera, zdobyła 91 miejsc w 179-osobowym parlamencie. Niebieskiej opozycji zostaje 75 mandatów. Mette Frederiksen z Socjaldemokracji spróbuje teraz stworzyć rząd mniejszościowy. W demokracjach rządy bez stałej większości to nic nadzwyczajnego, wcale też nie muszą oznaczać przepisu na nieskuteczność władzy wykonawczej; taki gabinet ma obecnie m.in. Nowa Zelandia.
Wysoka frekwencja, osłabienie prawicowych radykałów
Za sprawą niskiego progu wyborczego, wynoszącego 2 proc., do parlamentu weszło w sumie kilkanaście ugrupowań, w tym lokalne partie z Grenlandii i Wysp Owczych. Zagłosowało 84,5 proc. uprawnionych, znacznie więcej niż w wyborach od Parlamentu Europejskiego sprzed niecałych dwóch tygodni, gdy frekwencja wyniosła 66 proc. (dla Danii w wyborach europejskich i tak rekordowa).
Kluczową kwestią (ważną także dla reszty Europy w związku z postępami radykałów umacnianych m.in. efektami kryzysu migracyjnego) były rezultaty partii radykalnie prawicowych, przede wszystkim Duńskiej Partii Ludowej, nacjonalistycznej, antyunijnej i nieprzychylnej imigrantom, która w wyborach sprzed czterech lat uzyskała 20 proc. i współtworzyła odchodzący rząd. Oraz otwarcie antymuzułmańskiej Twardej Linii, domagającej się zakazania islamu w kraju.