Ursula von der Leyen, którą szczyt UE nominował na następczynię Jeana-Claude’a Junckera na początku lipca, dostała dzisiaj 383 głosów w Parlamencie Europejskim, czyli tylko o dziewięć więcej od wymaganej większości. To łącznie 51,2 proc. izby. Przed pięciu laty Juncker dostał 56 proc. głosów (z frakcji centroprawicy i centrolewicy). To oznacza, że von der Leyen przepadłaby dzisiaj w europarlamencie bez PiS (26 europosłów), który na krótko przed głosowaniem zdecydował o wsparciu dla Niemki.
Dla partii rządzącej Polską to bardzo słuszna decyzja, bo rząd w Warszawie musi na co dzień – i to na dziesiątkach poziomów – współpracować z Komisją Europejską, więc rozsądnie mieć poprawne stosunki z jej nową szefową. Czas pokaże, jaki dług wdzięczności wobec PiS zaciągnęła von der Leyen, a może tylko niemieccy chadecy rokujący w jej imieniu z Warszawą.
Bunt centrolewicy w Parlamencie Europejskim
Von der Leyen miała oficjalne poparcie swej rodzimej centroprawicowej Europejskiej Partii Ludowej (m.in. niemieccy chadecy i PO), liberałów z klubu Odnowić Europę oraz centrolewicy (S&D). Jednak w klubie S&D co najmniej jedna trzecia członków chciała głosować przeciw niej, w tym socjaldemokraci z Niemiec, Francji, Beneluksu, Grecji. Nie mogli pogodzić się z przegraną Fransa Timmermansa w wyścigu o fotel po Junckerze, choć ten – w przeciwieństwie do von der Leyen – otwarcie ubiegał się o to w eurowyborach. Ponadto wytykali von der Leyen, że była kiepską szefową MON w Niemczech i mało wie o Unii.
Dlatego centroprawica z EPL zabiegała o głosy partii spoza „koalicji” na rzecz nowej Komisji Europejskiej.