Protesty atmosferą zaczynają przypominać kijowski euromajdan. Są płonące opony i chuligani, prawdopodobnie wynajęci przez władze, którzy biciem zniechęcają do udziału w zgromadzeniach. Są regularne starcia z policją. Na murach pojawiły się polityczne graffiti. Strajk generalny sparaliżował system transportowy siedmiomilionowego miasta. Nie ma śladu nastroju skupienia pierwszych manifestacji z wiosny, których hymnem był chrześcijański psalm.
Czego domagają się protestujący
Wydłuża się lista hongkońskich pretensji. Pretekstem były przepisy o ekstradycji, bo na ich podstawie każdy – szarzy obywatele, dysydenci albo przedsiębiorcy – mógłby zostać przekazany w ręce chińskiego wymiaru sprawiedliwości, wydającego wyroki według partyjnego zapotrzebowania. Ten w Hongkongu wciąż jest niezależny i może chronić tych, których komuniści nie lubią, boją się albo uważają za konkurencję.
Później dopisano żądania zwolnienia zatrzymanych i uwagi o nieudolności miejskiego rządu, będącego pekińską marionetką, oraz żale na brutalność policji, aresztującej po uważaniu, m.in. na podstawie internetowej inwigilacji. A jeszcze jest całe społeczno-polityczno-gospodarcze tło. Od dekad czuć deficyt demokracji, miasto nie może w wolnych wyborach wybrać szefa swojej administracji, jest zdane na nominatów Pekinu.
Do tego splot sposobu zarządzania miejską przestrzenią, kultu pieniądza i pragnienia posiadania nieruchomości na własność winduje cenę metra kwadratowego do najwyższych na świecie poziomów.