Protesty atmosferą zaczynają przypominać kijowski euromajdan. Są płonące opony i chuligani, prawdopodobnie wynajęci przez władze, którzy biciem zniechęcają do udziału w zgromadzeniach. Są regularne starcia z policją. Na murach pojawiły się polityczne graffiti. Strajk generalny sparaliżował system transportowy siedmiomilionowego miasta. Nie ma śladu nastroju skupienia pierwszych manifestacji z wiosny, których hymnem był chrześcijański psalm.
Czego domagają się protestujący
Wydłuża się lista hongkońskich pretensji. Pretekstem były przepisy o ekstradycji, bo na ich podstawie każdy – szarzy obywatele, dysydenci albo przedsiębiorcy – mógłby zostać przekazany w ręce chińskiego wymiaru sprawiedliwości, wydającego wyroki według partyjnego zapotrzebowania. Ten w Hongkongu wciąż jest niezależny i może chronić tych, których komuniści nie lubią, boją się albo uważają za konkurencję.
Później dopisano żądania zwolnienia zatrzymanych i uwagi o nieudolności miejskiego rządu, będącego pekińską marionetką, oraz żale na brutalność policji, aresztującej po uważaniu, m.in. na podstawie internetowej inwigilacji. A jeszcze jest całe społeczno-polityczno-gospodarcze tło. Od dekad czuć deficyt demokracji, miasto nie może w wolnych wyborach wybrać szefa swojej administracji, jest zdane na nominatów Pekinu.
Do tego splot sposobu zarządzania miejską przestrzenią, kultu pieniądza i pragnienia posiadania nieruchomości na własność winduje cenę metra kwadratowego do najwyższych na świecie poziomów. Dyplom świetnej uczelni i dobrze płatna posada nie pozwalają na zakup własnego M. Stąd niedaleko do ugruntowanego wśród najmłodszych dorosłych Hongkończyków przekonania o braku dobrych perspektyw – przynajmniej gorszych od tych, które miały poprzednie pokolenia.
Czytaj także: Hongkong na ulicy
Hongkong jak Kijów?
Pesymizm jest tym większy, że po 2047 r. wyłączone zostaną wolności półautonomicznej metropolii, co automatycznie wygasi sporą część jego oryginalnej tożsamości. Obecne protesty napędza pewność, że policja w ramach retorsji będzie w przyszłości ścigać uczestników zajść. Oraz wiara, że pora stawiać się już dziś, skoro tak wiele jest do stracenia. Prędzej niż później wiele z hongkońskich wartości szlag trafi, a miasto trafi pod but autorytaryzmu, z jego cenzurą, propagandą i konformizmem.
Inaczej niż na majdanie protesty w Hongkongu nie mają liderów, kogoś, kto byłby twarzą i reprezentantem sfrustrowanych czy oburzonych mieszkańców. W Kijowie była przede wszystkim jedna scena i jeden plac. W Hongkongu przywództwo jest grupowe, co daje siłę, bo trudno zdławić oddolny, demokratyczny ruch, który organizuje niezależne od siebie strajki, pikiety i okupacje.
Jest też słabością, ponieważ wielu uczestników manifestacji nie wie, co dalej. Reporterzy rozmawiali np. z tymi, którzy kilka tygodni temu wdarli się do siedziby miejskiego parlamentu, poważnie wtedy zdewastowanego. Przyznali, że weszli razem z tłumem, choć nie wiedzieli za bardzo, jaki jest cel okupacji ani jak długo potrwa. W takich warunkach łatwo o prowokację.
Czytaj także: Czym różni się Hongkong od Chin?
Hongkong to nie Chiny
Hongkong nie wygląda jak chińskie miasto. Zrobiono wiele, by wkurzyć władze Chińskiej Republiki Ludowej. Obywatele pomiatają lokalną władzą, nie słuchają poleceń służb porządkowych, w weekend z reprezentacyjnego masztu w porcie Victoria zdjęto czerwoną flagę ChRL i utopiono w morzu. Na właściwym terytorium Chin za wszystkie te czyny – od podniesienia ręki na funkcjonariusza po zamach na symbole – grożą bardzo surowe kary.
Szybkiego i bezbolesnego wyjścia z sytuacji nie widać. Sterowany z Pekinu miejski rząd niewiele robi, by uspokoić atmosferę. Komuniści zdają się czekać albo na to, aż hongkońska młodość się wyszumi, znudzi i wróci do domów, albo na pretekst do uznania chaosu za tak poważny, że jedynie, co pozostanie, to stan wyjątkowy, wojsko na ulicach i wszystko, co się wiąże z przełamywaniem demokratycznych karnawałów.
Różnica w porównaniu z Kijowem leży i w tym, że Ukraińcy mieli znacznie większe szanse powodzenia. Hongkończycy stoją na straconej pozycji. Są sami.