Na upamiętnienie w Berlinie polskich ofiar niemieckiej okupacji i terroru jeszcze nie ma większości w Bundestagu. Ale już 240 posłów na 709 podpisało apel Manuela Sarrazina (Zieloni), Paula Ziemiaka (CDU), Dietmara Nietana (SPD), Alexandra Müllera i Thomasa Nord (Lewica). Inicjatorami apelu są czołowi politycy rządzącej koalicji CDU/CSU-SPD – przewodniczący parlamentu, chadek Wolfgang Schäuble i socjaldemokratyczny minister spraw zagranicznych Heiko Maas.
Czytaj też: Niemcy w Warszawie, czyli polityka w cieniu historii
Jak ma wyglądać miejsce pamięci
Do apelu nie przyłączyła się prawicowo-populistyczna „Alternatywa dla Niemiec” (AfD), której szef Alexander Gauland zachęca Niemców do dumy z „osiągnięć Wehrmachtu”, a hitleryzm nazywa „ptasim g...” w dziejach Niemiec.
Do realizacji pomysłu jest jeszcze daleko, choć jest już lokalizacja – plac Askański niedaleko dawnej ulicy rządowej z kancelarią Hitlera, ministerstwami Ribbentropa, Göringa i Goebbelsa. A także ulicy Anhalckiej, przy której stał hotel Allemania, w którym po przejściu w 1942 r. na stronę niemiecką mieszkał i w niejasnych okolicznościach w 1944 r. umarł były polski premier Leon Kozłowski, szykowany na polskiego Quislinga.
Wciąż niedopracowana jest też koncepcja berlińskiego miejsca pamięci. Czy ma to być pomnik porównywalny z mauzoleum holocaustu w pobliżu Bramy Brandenburskiej, czy raczej dwuczęściowe muzeum w Berlinie i Warszawie utrwalające pamięć polskich ofiar w czasie wojny, ale też dorobku powojennych dziesięcioleci. W tym czasie ludzie dobrej woli – politycy, przedstawiciele Kościołów, intelektualiści oraz liczni anonimowi rzecznicy pojednania przeciwstawiali się ideologii „dziedzicznej wrogości”, tworząc podstawy polsko-niemieckiej wspólnoty interesów 1989 r.