Po serii informacji, z jakimi to państwami Donald Trump próbował się układać, aby pozyskać kompromaty na swoich demokratycznych konkurentów o fotel prezydencki (Ukraina, Australia, Chiny), można by dojść do wniosku, że teraz przyszła kolej na Turcję. W niedzielę wieczorem, kilka godzin po rozmowie telefonicznej prezydentów obu krajów, Biały Dom wydał oświadczenie, że wycofuje amerykańskie wojska z północno-wschodniej Syrii i kończy „zwycięską kampanię” przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu (PI). Jednocześnie deklaruje, że w żaden sposób nie będzie wspierał tureckich działań w tym regionie.
Tłumacząc to na polski: Amerykanie zgadzają się na turecką interwencję w Syrii i zabierają swoje wojska, aby nie doszło do przypadkowych starć między sojusznikami. A w praktyce „wystawiają” Ankarze swoich najwierniejszych sojuszników w regionie, czyli Kurdów, którzy wzięli na siebie najcięższe walki z PI. I tym samym pozwalają na być może największą od lat destabilizację w tej części świata.
Czytaj także: Odwrót z Syrii? Powoli albo wcale
Dlaczego Amerykanie wycofują się z Syrii
Pod wieloma względami jest to tak nieracjonalna decyzja z punktu widzenia interesów USA, że aż skłania do teorii spiskowych. Bo opcje są dwie. Albo Recep Tayyip Erdoğan ma informacje, które zapewnią Trumpowi drugą kadencję – czyli zachodzi przypadek podobny do ukraińskiego, gdy prezydent USA uzależniał poparcie dla kluczowego kraju od przekazania mu danych kompromitujących głównego konkurenta w przyszłorocznych wyborach.