W ostatnich wyborach w Kanadzie Justin Trudeau utrzymał władzę, ale stracił większość w parlamencie i utworzy rząd mniejszościowy. Zwycięstwo ma gorzkawy smak. Gdy w 2015 r. obejmował władzę, świat zachwycał się jego progresywnym, równościowym gabinetem. Wtedy gwiazda Trudeau mogła jasno rozbłysnąć, bo tło wokół nieco przyciemniało, a miejscami zbrunatniało. – Kiedy w 2015 r. liberałowie obejmowali rządy w Kanadzie, w USA i wielu państwach europejskich wzbierały fale różnej maści populizmów, nacjonalizmów, protekcjonizmów, partykularyzmów oraz antyimigracyjnej retoryki. Na tym tle Trudeau jawił się jako polityk z innej bajki – otwarty, empatyczny, humanitarny. Skrajne przeciwieństwo dla nacjonalistycznie zorientowanych populistów i jeden z najwyraźniej słyszalnych głosów liberalnego, progresywnego świata – mówi dr Tomasz Soroka, kanadysta z Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Miesiąc miodowy był intensywny, ale krótki. W ciągu jednej kadencji gwiazda Trudeau przyblakła, a jego marka osobista uległa niekontrolowanej implozji. Mamy 2019 r., a premier „ulubionego kraju świata” stoczył bój o utrzymanie się przy władzy. Energia i nadzieja, które były motorem wyborów w 2015 r., są ledwie dalekim wspomnieniem. Wielu Kanadyjczyków głosowało nie za Trudeau, a przeciw jego oponentom.
Byle nie Justin Trudeau
Pierwszym z nich jest Andrew Scheer, przywódca konserwatystów. Przez długi czas największym skandalem tegorocznej kampanii było odkrycie, że Scheer nie powinien przedstawiać się jako agent ubezpieczeniowy, bo nie uzyskał pełnej licencji, ale po prostu zaczepił się na parę miesięcy przy sprzedaży polis.