Zabrzmi to przewrotnie, ale w sprawie historii mamy w Polsce umiarkowaną zgodę. Wystarczy spojrzeć na sąsiadów. Nie spieramy się, czy jesteśmy częścią narodu rosyjskiego lub niemieckiego. Bądź czy nasza historia nie trwa przypadkiem kilkukrotnie dłużej niż trwa (chyba że jesteśmy turbosłowianami). W polskich podręcznikach nawet po upadku PRL w sposób zasadniczy zmieniło się niewiele: głównie opowieść o Rosji i katolicyzmie.
Tymczasem w okolicy takich kłótni jest co niemiara. Mołdawianie spierają się, czy stanowią oddzielny naród, czy też są częścią narodu rumuńskiego. Tamtejszy sąd konstytucyjny musiał m.in. rozstrzygnąć, czy język, którym mówią, to rumuński czy mołdawski. Na Białorusi kłócą się, czy ich historia rozpoczęła się sto lat temu, wraz z powołaniem Białorusi radzieckiej, czy ciągnie się od średniowiecza. Podobnie na Ukrainie.
Czym się różnimy od Rosjan
Po upadku ZSRR istotna część ukraińskiego społeczeństwa musiała sobie odpowiedzieć na podstawowe pytania: czy to dobrze, że jesteśmy niepodlegli?; czy różnimy się czymś od Rosjan?; jestem Ukraińcem, Rosjaninem czy kimś jeszcze innym? Trzeba było rozstrzygnąć nawet, czy pisać „w Ukrainie”, czy „na Ukrainie”. Kraj ten, ulepiony z peryferiów istniejących i nieistniejących już państw, był i jest szalenie zróżnicowany, a polityka pamięci ma tam wciąż fundamentalne znaczenie.
Na domiar złego, po 1991 r. każdy prezydent Ukrainy miał swój pogląd na historię, ścierały się przede wszystkim narracje poradziecka i narodowa. Z latami coraz bardziej dominowała ta druga, „inkorporowano” do niej lub reinterpretowano kolejne elementy: Ruś Kijowską czy Wielki Głód epoki stalinowskiej. Choć nie zawsze w oczywisty sposób – na przykład pamięć o Wielkim Głodzie przywracali głównie historycy spoza obszaru nim dotkniętego.