W sezonie wakacyjnym plaża nad Morzem Tasmańskim w miasteczku Mallacoota w stanie Victoria, niedaleko od granicy z Nową Południową Walią, zwykle jest pełna. Mieszka tam na co dzień koło tysiąca osób, ale na lokalne kempingi w święta zjeżdża nawet kilka razy więcej turystów. W tym roku trafili na plaże nie w poszukiwaniu opalenizny; słońce jest i tak schowane za grubą warstwą dymu barwiącego niebo na pomarańczowy kolor przypominający sceny z „Mad Maxa”. W Nowy Rok turyści i mieszkańcy Mallacooty czekali na okręty marynarki. Miały ich uratować przed szalejącymi w pobliżu pożarami, które odcięły miasto od reszty kraju.
Ostatecznie uratowano ok. 1,1 tys. osób wraz ze zwierzętami domowymi w jednej z największych ewakuacji w historii kraju. Nie wszyscy uciekli, część osób zaryzykowała pozostanie w mieście, w którym spłonęło już ok. 70 domów. Nie wiadomo, kiedy opuszczą teren, bo pożary są poza jakąkolwiek kontrolą.
Caitlin Fitzsimmons, dziennikarka „The Sydney Morning Herald”, która sama przeszła ewakuację z miasta Narooma, mówi wprost – w tym roku nie należy pisać, że jakiś obszar się nie pali, tylko że jeszcze się nie pali.
Czytaj też: Gdzie dziś szukać dzikości
Skala katastrofy bez precedensu
Od września 2019 r. spłonęło już prawie 60 mln ha lasów, zarośli i pól. Mieszkańcy południowo-wschodniej części kraju walczą o przetrwanie, w dwóch stanach (Victorii, gdzie leży m.in. Melbourne, i Nowej Południowej Walii z Sydney) obowiązuje stan wyjątkowy, a wojsko i strażacy prowadzą ewakuację i przyznają, że nie są w stanie ugasić rozprzestrzeniających się pożarów. Potwierdzono śmierć 23 osób, ale to raczej nie koniec, bo dziesiątki są zaginione.