Nauka

Wartość dzikości

Gdzie dziś szukać dzikości

Kolumbia Brytyjska, Kanada. Kolumbia Brytyjska, Kanada. Rolf Hicker/Alamy / BEW
To ostatni moment, by ocalić resztki przyrody w kształcie sprzed pojawienia się ludzi. A także jeden z pierwszych, by zacząć ją świadomie i powszechnie przywracać, także w mikroskali.
Dolina Biebrzy.Jan Włodarczyk/BEW Dolina Biebrzy.

Im więcej wiemy o zasięgu kryzysu ekologicznego, tym intensywniej wraca pytanie o rozmiar piętna, jakie cywilizacja odcisnęła na ekosystemach. Czego jeszcze nie udało się jej przekształcić? Co pozostało naturalne i nietknięte? W Polsce takich miejsc w zasadzie nie ma. Automatycznie na myśl przychodzi Puszcza Białowieska jako najbardziej znany las. Cenny przyrodniczo i wart ochrony w całości, ale wcale nie dziewiczy. Jego wartość wynika z zachowanej ciągłości, trwającej od ostatniego zlodowacenia, bo ludzka działalność w puszczy nie była tak intensywna jak w innych lasach naszej części Europy. Co pozwoliło przetrwać mnóstwu gatunków nieobecnych w innych polskich lasach nizinnych, gdzie np. w pewnym momencie zabrakło starych lub zamierających drzew. Z drugiej strony za sprawą sieci dróg wyznaczonych w drugiej połowie XIX w. wędrowanie po puszczy jest banalnie łatwe.

Podobnie nieźle skomunikowana jest dolina Biebrzy, biegnie wzdłuż niej asfaltowa droga łącząca dawne rosyjskie twierdze. Łatwo jeździ się i wędruje po Bieszczadach, Tatrach i innych naszych górach. Bieszczady do akcji „Wisła” były gęsto zaludnione. Tatry? Latem i zimą zatłoczone jak Krupówki, dzikie są tam może jakieś pojedyncze pionowe ściany. Bagna Biebrzańskie też się zmieniły po próbach melioracji, które szły na tyle mozolnie, że je w PRL zarzucono. I chociaż fragmenciki lasu pod Białowieżą, mokradeł nad Biebrzą czy górskich zboczy są objęte ochroną ścisłą, zachowały względnie naturalny charakter, penetrują je przede wszystkim naukowcy i od lat nic się tam nie tnie, nie sadzi i nie buduje, są to obszary maleńkie, stanowiące raptem ersatz prawdziwej dzikości.

Blisko Polski rozległe obszary bezludne najłatwiej znaleźć wśród białoruskich terenów podmokłych. Przy granicy z Łotwą jest cudowne bagno Jelnia, 25 tys. ha torfowisk i pejzażu jak z tundry dalekiej Północy. Ostatnią pozostałością dawnego Polesia są leżące na granicy białorusko-ukraińskiej Bagna Olmańskie, czterokrotnie większe od Jelni, które okres sowiecki przetrwały jako poligon lotniczy, testowano tam m.in. taktyczną broń jądrową. Jelnia i Olmany narażone są na ludzką obecność, zwłaszcza w okresie zbioru żurawiny, prowadzonego przez tysiące osób. Przymuszonych do zbieractwa sytuacją materialną lub zwabionych chęcią relaksu i niespecjalnie przejmujących się przyrodniczą wartością tego, co bywa wrażliwe na zadeptanie.

Do osuszania Jelni zabierano się od XIX w., przez co do dziś regularnie nękają ją pożary, białoruscy przyrodnicy starają się odkręcać niekorzystne decyzje z przeszłości, zastawiają dawne kanały, by poddać torfowisko renaturalizacji. Na Olmanach pustoszono lasy, np. bezmyślnym wypalaniem, i jakby tego było mało, w 2018 r. bagna przecięła usypana na wysokiej piaszczystej grobli droga, co jest zbrodnią w miejscu, które śmiało mogłoby figurować na liście światowego dziedzictwa UNESCO. W pobliżu Polski dziko bywa również w ukraińskich i rumuńskich Karpatach, wspaniałych starych lasach bukowych – ale raczej punktowo.

Dzikość znika

Gdzie zatem szukać dzikości prawdziwej, puszcz, pustaci, głusz i bezdroży? Takich z rozmachem, których nie da się przejść lub przepłynąć w ciągu jednego, dwóch dni? Ich uaktualnioną mapę zeszłej jesieni opublikował magazyn „Science”. Konkluzja nie jest wesoła. W sumie pozostało nam 23 proc. powierzchni lądów i tylko 13 proc. oceanów niezmienionych przez człowieka. Prawdziwie dziewicze morza, niepoddane presji przemysłowego połowu ryb, żeglugi i zanieczyszczeń, uchowały się jedynie w pobliżu biegunów. 94 proc. lądowych obszarów dzikości znajduje się w granicach 20 państw. Owszem, prowadzi się tam jakieś działania gospodarcze, ale w długiej perspektywie nie pozostawiają one w ekosystemie widocznych śladów (o ile ekosystem trwa). To prawie cała borealna część Ameryki Płn. i Azji, w pozarosyjskiej Europie łapią się jedynie skrawki Skandynawii. Do tego Amazonia, enklawy w Andach, Sahara, delta Okawango w Botswanie, część Półwyspu Arabskiego, Tybet, pustynie w Australii. I tyle.

Autorzy mapy zwracają uwagę, że dzikie miejsca znikają tak, jak giną gatunki, np. między 1993 a 2009 r. został zabudowany, wykorzystany na potrzeby rolnictwa lub przemysłu obszar dzikości o powierzchni 3,3 mln km, czyli ponad dziesięć Polsk albo jedne Indie. I chociaż wiadomo, że wielkopowierzchniowe, samoregulujące się ekosystemy, gdzie natura rządzi się swoimi prawami, to jeden z najbardziej wydajnych i tanich sposobów chroniących nas przed ociepleniem klimatu i innymi wyczynami antropocenu psującymi mechanizm podtrzymywania życia na Ziemi, to nadal brakuje skoordynowanej polityki ochrony takich terenów.

Nie doczekały się jeszcze porozumienia takiego, jakie zawarto w sprawie klimatu czy choćby zachowania różnorodności biologicznej. Wśród pomysłów, jak dzikość promować, postuluje się wsparcie dla tych, którzy pozostawiają w dobrej kondycji tajgę, lasy strefy umiarkowanej i podmorskie łąki. Inne rozwiązanie to wykorzystanie tego, że najdziksze regiony nie są zupełnie bezludne, mieszka w nich kilkaset milionów osób. Aby ratować dzikość, należy społeczności traktować jak sprzymierzeńców, bo dotąd były z reguły pomijane, pozbawione politycznej reprezentacji, a zdarzało się – to historia zbyt często powtarzająca się na terenach chronionych w Afryce, ale także słynnego Yellowstone w Stanach Zjednoczonych – że rdzenni mieszkańcy byli bezpardonowo wyrzucani, gdy tworzono parki narodowe bądź rezerwaty przyrodnicze. Tymczasem ci, którzy mają dzikość za oknem, przeważnie wprost zależą od jakości środowiska, w którym żyją, nie są zainteresowani jego degradacją, prędzej utrzymaniem jego parametrów, więc stają się naturalnymi sojusznikami w ochronie. Zachowanie ich stylu życia, o ile sobie tego życzą, to często świetny sposób na ocalenie zamieszkiwanych przez nich ekosystemów.

Zwrócić naturze

Jeśli nie uda się znaleźć globalnego pomysłu na zatrzymanie zanikania wielkich dzikich ekosystemów, to pewnie mało co powstrzyma nas przed ich wykończeniem. Gdyby się tak stało, zabrakłoby raf koralowych chroniących wybrzeża przed uderzeniem tsunami. Likwidacji uległyby wielkie magazyny dwutlenku węgla, który trafiłby do atmosfery – w tajdze zgromadzona jest jedna trzecia węgla wbudowanego w organizmy roślin, bardzo skuteczne w jego gromadzeniu są podwodne łąki. Zabrakłoby wreszcie bogatych banków genów i rezerwuaru gatunków. Wiele z nich, np. te intensywnie poławiane, właśnie na najdzikszych terenach znajduje ostatni azyl. Stamtąd mogłyby wrócić na zajmowane dawniej obszary, o ile cywilizacja im je zwróci. A do tego wcale nie jest potrzebne jej załamanie, odwrót ludzi może być skutkiem świadomych, niezbyt heroicznych decyzji.

W gęsto zaludnionej Europie coraz głośniej wybrzmiewa pogląd, że należy się trochę posunąć, zwrócić naturze wydarte jej terytoria i stworzyć przestrzeń do odtworzenia utraconych kiedyś ekosystemów. Zwolennikiem tego pomysłu był m.in. Vaclav Havel. Niemcy w 2007 r. zaplanowały na wyłączność natury 2 proc. swojego terytorium, głównie lasów, także prywatnych, w realizacji celu są na razie mniej więcej w jednej czwartej drogi. Wiosną prezydent Francji Emmanuel Macron zadeklarował, że naturze, jej najbardziej naturalnej formie, zostanie oddana dziesiąta część kraju, co ma być francuskim wkładem w łagodzenie skutków zmiany klimatu i spowolnienie wymierania gatunków.

Odtworzyć lasy i łąki

Krezusi mogą na własną rękę robić to, czemu przez sporą część życia oddawał się Douglas Tompkins. Współzałożyciel marek odzieżowych North Face i Esprit wspólnie z żoną Kristine McDivitt Tompkins, właścicielką firmy Patagonia, przez lata kupowali ziemię m.in. w Chile i Argentynie. Na tyle skutecznie, że przed śmiercią w 2015 r. Tompkins był największym „obszarnikiem” na świecie. Skupowanie nie obyło się bez protestów, przede wszystkim dlatego, że Tompkinsowie nie byli zainteresowani eksploatacją swoich gruntów. Kupowali, by swoim działkom zapewnić możliwie ścisłą ochronę, co więcej grunty oddawali rządom. W ten sposób przekazali ok. 800 tys. ha, a że rządy dorzucały do ich projektów państwowe grunty, przyczynili się do ochrony w sumie 5,7 mln ha (to dwukrotność powierzchni województwa wielkopolskiego), wyznaczenia szeregu rezerwatów, stworzenia 11 nowych parków narodowych i rozszerzenia czterech.

Dzikości bronią mniej zamożni obywatele. We wrześniu setki Kanadyjczyków zrzuciły się na wykup tysiąca hektarów dziewiczego wybrzeża fiordowego w Kolumbii Brytyjskiej. Fundacja Rewilding Britain proponuje przekierowanie subsydiów dodawanych obecnie do rolnictwa na renaturalizację być może aż jednej czwartej Zjednoczonego Królestwa. Postuluje odtworzenie dawnych lasów i łąk oraz przywracanie gatunków, które wypleniono na Wyspach, np. żbiki, rysie, wilki, bobry, łosie czy wymordowane ok. 1260 r. dziki. Skierowaną w tej sprawie petycję do parlamentu podpisało w tym roku 100 tys. osób, fundacja zbierała te podpisy przez dwa miesiące.

Z kolei ekolożka Marta Jermaczek-Sitak w badaniu sprzed pięciu lat, zatytułowanym „Po co nam dzikość?”, pytała swoich ankietowanych – głównie mieszkanki dużych miast – ile terytorium Polski oddaliby naturze. Wszystkie parki narodowe zajmują 1 proc. obszaru kraju, a tu 40 proc. pytanych chciałoby dzikości oddać co najmniej jedną piątą Polski, czyli powierzchnię kilku województw, co jest optymizmem mocno na wyrost. Jego przyczyną jest z jednej strony prawdopodobnie ledwie teoretyczny kontakt z naturą, a z drugiej – tęsknota za nią.

Utracona więź

O tym, że znika nasza więź z przyrodą, traci ją najszybciej najmłodsze pokolenie, pisze amerykański dziennikarz i autor książek Richard Louv znany zwłaszcza z „Dziecka lasu” (POLITYKA 36/16). Zwraca uwagę, że za sprawą postępu techniki przestaliśmy robić użytek z innych zmysłów niż wzrok i słuch, niezbędnych do korzystania ze współczesnych technologii, odbieranych za pośrednictwem ekranów, głośników lub słuchawek. Gubiąc kontakt z naturą – ponad połowa ludzkości mieszka dziś w miastach – zrywamy łączność z warunkami, w których nasz gatunek wyewoluował. Na dodatek żyjemy w krajobrazach, które są żałosną resztką tego, co widzieli pierwsi ludzie.

Stan tej deprywacji stosunkowo łatwo jest zaspokoić. Spacery na łonie natury, najczęściej w lasach, są przepisywane jako sposób na podreperowanie zdrowia, nie tylko psychicznego. Rekomendujący taką terapię lekarze namawiają, by mieszczuchy nawet kilka razy w tygodniu wyskakiwały za miasto. Louv dodaje, że kto nie może sobie pozwolić na wyjazdy, niech posiłkuje się przyrodą miejską. Skądinąd jej głód widać w polskich budżetach partycypacyjnych, gdzie karierę robią ostatnio kwietne łąki i zielone torowiska.

Uświadomiony dystans do natury lub tylko podświadomy jej głód w połączeniu z informacjami o głębokości kryzysu ekologicznego dodają argumentów w długiej, ciągnącej się od połowy XIX w. dyskusji o stylu ochrony przyrody. Ma być bierna czy czynna? Lepiej zostawić naturze, ile się da, czy raczej ludzie powinni całą przyrodą zarządzać, uprawiać jak ogród, pole czy plantacyjny las? Ostry spór toczy się np. o zwalczanie owadów zabijających drzewa w lasach. Co z pożarami powstałymi w wyniku uderzenia pioruna? Czy eksterminować gatunki przywleczone przez człowieka, czy rozbierać infrastrukturę, na zawsze zapuścić lasy gospodarcze, zostawić pola odłogiem, by drzewa odrosły tam same itd. Pytania te są osią większości dyskusji o kształcie ochrony przyrody, przy czym teraz coraz głośniej słyszalne są racje zwolenników bierności, czujących poparcie mieszczuchów i wszystkich tęskniących za naturą i dzikością.

W znacznej mierze właśnie z tej tęsknoty wynika dość gwałtowna zmiana podejścia do pracy polskich leśników i rolników, krytyka myśliwych i deweloperów. Branże na co dzień korzystające ze środowiska lub je kształtujące nieoczekiwanie dla siebie znalazły się pod pręgierzem oczekiwań sporej części społeczeństwa: mają być mniej uciążliwe dla klimatu, nie męczyć zwierząt, raczej ratować drzewa, niż je wycinać.

Właśnie z tej tęsknoty wzięła się intensywność apeli o przywracanie dzikości w takim miejscu jak Puszcza Białowieska. To nie przypadek, że w obywatelskich projektach rozszerzenia parku narodowego na całą jej powierzchnię padają propozycje m.in. likwidacji sporej części tzw. tryb, czyli leśnych dróg. Zwolennicy takich pomysłów oczywiście zdają sobie sprawę, że puszcza nadal nie będzie do końca dzika i wciąż pozostanie bardzo mała. Wierzą jednak, że taka kameralna prawie dzikość jest nam niezbędna i dlatego warta odtwarzana wszędzie tam, gdzie się da.

Polityka 51.2019 (3241) z dnia 17.12.2019; Oko na Eko; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Wartość dzikości"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama