Wypowiedzi niektórych polityków sugerują, że nawet dla osób teoretycznie bardziej zorientowanych w działaniach państwa polscy żołnierze w Iraku to dziś wielka niewiadoma. Żądania natychmiastowego wycofania naszego kontyngentu czy pytania o to, „co oni tam w ogóle robią”, dowodzą nieznajomości lub niezrozumienia trwającego od początku obecności w NATO, a nawet wcześniej, zaangażowania Polski w operacje sojusznicze, ważny wymiar polityki bezpieczeństwa.
Flaga na maszt, Irak jest nasz
Obecny kontyngent to trzecie wcielenie obecności wojskowej Polaków pod międzynarodową flagą w Iraku. Najskromniejsze liczebnie i niezaangażowane w wojnę. Dziś to nie żadna okupacja, eufemicznie zwana stabilizacją. To nie czasy, gdy mieliśmy „swój” sektor odpowiedzialności, kwaterę w Babilonie, a Lech Janerka trochę prześmiewczo śpiewał: „Flaga na maszt, Irak jest nasz”.
Czytaj także: Irak obnażył słabość polskiej armii
Choć na misji przecież było o wiele mniej zabawnie niż w piosence. Zaczynała się z katastrofalnymi brakami sprzętowymi i w bałaganie organizacyjnym. Żołnierze do dziś opowiadają legendy o braku radiostacji czy prowizorycznym dozbrajaniu pojazdów. Decyzja polityczna o wejściu do Iraku ewidentnie wyprzedziła przygotowanie wojska i bezwzględnie obnażyła niemal zerową wówczas „interoperacyjność” z Amerykanami. Przyniosła też ponad 20 ofiar, nie tylko wśród wojskowych. Obrosła w legendy i bohaterów, takich jak kpt Grzegorz Kaliciak, uwieczniony w książkach i na filmie obrońca ratusza w Karbali (zaangażowany w budowanie już drugiej brygady Wojsk Obrony Terytorialnej).
U szczytu polskiego zaangażowania u boku Amerykanów kontyngent iracki liczył 2,5 tys. żołnierzy. Obecna misja, znacznie profesjonalniej przygotowana i bogatsza o doświadczenia ponad 15 lat, jest niemal dziesięciokrotnie mniejsza. Według danych odpowiedzialnego za misje zagraniczne Dowództwa Operacyjnego kontyngent liczy obecnie 268 żołnierzy. Nie mają za zadanie walczyć, chyba że w samoobronie, lecz uczyć.
Czytaj także: Życie polskich żołnierzy na misji w Iraku
Co Polacy robią w Iraku i regionie
Ich zadania podzielone są na dwie główne grupy. Największa część żołnierzy zajmuje się szkoleniem sił irackich uczestniczących w działaniach przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu. Inna grupa ma doradzać i szkolić Irakijczyków w naprawach i utrzymaniu poradzieckiego sprzętu wojskowego starszej generacji. W składzie każdego kontyngentu jest grupa operatorów wojsk specjalnych, odpowiedzialnych za zabezpieczenie, konwoje, ochronę VIP-ów. Są też saperzy, zawsze potrzebni w terenie, gdzie pozostałości działań wojennych – niewypały, niewybuchy czy improwizowane miny – można napotkać dosłownie na każdym kroku.
Dwie główne lokalizacje Polaków w Iraku to wielkie lotnisko Al Asad pośrodku pustyni w zachodniej prowincji Anbar oraz również przylegająca do pasa startowego baza At-Tadżi – na północ od Bagdadu. Ale zespoły szkoleniowe są mobilne i często jeżdżą „w delegacje”. Dlatego zapewne Polacy byli i w drugiej z ostrzelanych przez Iran baz – w kurdyjskim Irbilu.
Jeszcze inni żołnierze należący do kontyngentu przebywają w Kuwejcie w bazie Ahmad al-Dżabir i zajmują się zabezpieczaniem transportu lotniczego z Iraku do Polski przy użyciu samolotów CASA i sporadycznie Hercules. Do niedawna stacjonowały tam cztery nasze F-16 wykonujące loty rozpoznawcze. W Katarze, w potężnej bazie lotniczej Al Udeid, też stacjonują żołnierze sił powietrznych, ale to głównie oficerowie łącznikowi regionalnego dowództwa operacji powietrznych.
Najmniej znana część kontyngentu to ta rozmieszczona w Jordanii. Z dostępnych mi informacji wynika, że tworzą ją żołnierze wojsk specjalnych, szkolący jordańskich i irackich kolegów. Obecna zmiana kontyngentu szkolno-doradczego jest już siódmą, dowodzi nią płk Marcin Adamski z 7. brygady obrony wybrzeża.
Czytaj także: Straszne państwo dżihadystów
NATO i USA z misją w Iraku
Formalnie wszystko to jest połączone w ramach Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Republice Iraku, Jordańskim Królestwie Haszymidzkim, Państwie Katar oraz Państwie Kuwejt, choć w skrócie używa się nazwy PKW Irak. Wojskowe podporządkowanie kontyngentu jest równie skomplikowane co jego skład. W zakresie zadań doradczo-szkoleniowych podlega NATO – jest częścią operacji NATO Mission in Iraq, ustanowionej zaledwie w 2018 r. na prośbę rządu irackiego. To formuła współpracy i obecności sojuszu w tym kraju polegająca nie na operacjach bojowych, a szeroko rozumianym wsparciu.
Ogólne dowództwo sprawuje tu SACEUR, głównodowodzący sił sojuszniczych (obecnie gen. Tod Wolters), który w terenie ma do dyspozycji dwugwiazdkowego kanadyjskiego gen. Dany′ego Fortina. Mandat misji określa porozumienie NATO i Iraku na bazie zgodnej decyzji Rady Północnoatlantyckiej, podjętej na szczycie w Brukseli. Z drugiej strony polski kontyngent podlega amerykańskiemu dowództwu globalnej koalicji walczącej z tzw. Państwem Islamskim, a w praktyce dowództwu centralnemu USA, odpowiedzialnemu za Bliski Wschód i operację Inherent Resolve.
Czytaj także: Kryzys na Bliskim Wschodzie. Teraz pora na dyplomację
Bush wywoływał takie emocje jak Trump
Wszystkie te poplątane formuły wynikły z ewolucji zbrojnego zaangażowania USA, Zachodu i NATO wraz z sojusznikami z regionu i reszty świata w walkę z islamskim terroryzmem po zamachach z 11 września 2001 r. i inwazji USA na Irak w 2003. Historia to nie tak odległa, ale gdy pomyśleć, że od najgłośniejszego zamachu w historii wyrosło już całe pokolenie dorosłych ludzi, warta jest osadzenia w kontekście. Jak widać po deklaracjach składanych w Sejmie, krótka powtórka przyda się nie tylko młodzieży.
Trzeba więc przypomnieć, że Amerykanie parli do ataku na Irak pod sfałszowanym zarzutem planowanego użycia przeciw Zachodowi broni masowego rażenia i zdołali przeprowadzić rezolucję zatwierdzającą użycie siły w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Fakt ten najbardziej obciąża udział w inwazji Polski i innych ówczesnych sojuszników USA, którzy jednak nie wiedzieli, że zostali wprowadzeni w błąd. Dziś wiadomo, że antyiracki spisek uknuli współpracownicy George′a W. Busha. Na tle Donalda Trumpa wspominać można tamte czasy jako okres umiarkowania, opanowania i przewidywalności, ale wtedy 43. prezydent USA wywoływał w Europie porównywalne emocje co dziś 45. Złe wspomnienia nadal towarzyszą nie tylko wojnie z Irakiem, ale i operacji stabilizacyjnej z udziałem naszych wojsk.
Części krajów NATO przez lata wcale nie było w Iraku po drodze z Amerykanami. Jeden z najpoważniejszych kryzysów w sojuszu wybuchł, gdy Francja i Niemcy wystąpiły przeciw planom amerykańsko-brytyjskiej interwencji z udziałem podówczas świeżo przyjętych sojuszników z Europy Wschodniej. Zaledwie dwa lata po tym, jak ataki na World Trade Center i Pentagon zjednoczyły NATO i doprowadziły do pierwszego w dziejach sojuszu przywołania klauzuli kolektywnej obrony z art. 5 traktatu waszyngtońskiego, pojawiły się z USA oceny dzielące Europę na starą i nową, a z drugiej strony oskarżenia Francji o to, że Polska chce być koniem trojańskim USA.
Czytaj także: Czy NATO ma jeszcze honor?
Misja w Iraku obciążyła Polaków
Do przeprowadzenia ataku Amerykanie zorganizowali koalicję chętnych poza sojuszem, ale wkrótce wymogli też formalne zaangażowanie NATO – na wniosek nowo utworzonego irackiego rządu po obaleniu Saddama Husajna. Sojusz uruchomił pierwszą misję szkoleniową już w 2004 r. i etapami zwiększał zakres współpracy z Irakiem, asystując tworzonym niemal od podstaw siłom zbrojnym tego kraju, co nastąpiło po rozwiązaniu przez amerykańskie władze armii saddamowskiej. Lecz nie angażując się w działania ściśle bojowe aż do 2017 r., kiedy sojusz został odrębnym koalicjantem krajów walczących z tzw. Państwem Islamskim.
Po inwazji z 2003 r. Polska została w Iraku na pięć lat z dużym kontyngentem, po czym drastycznie zredukowała jego liczebność. Nic nie zostało po marzeniach o jakichkolwiek korzyściach gospodarczych z tej eskapady, która stawała się coraz większym obciążeniem dla przeżywającego kryzys budżetu. Na jaw wyszło, że współpraca z Amerykanami miała jeszcze ciemniejsze strony niż udział w fałszywie uzasadnionej inwazji – tajne więzienie CIA na polskiej ziemi. Klimat się pogarszał, decyzję o wycofaniu z Iraku podjął rząd Donalda Tuska, zresztą w atmosferze konfliktu z prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Od końca 2008 r. to już symboliczna obecność kilkudziesięciu, z czasem kilkunastu żołnierzy – znacznie więcej Polaków służyło wtedy ciągle w natowskiej operacji w Afganistanie. Lata późniejsze to z kolei powrót na Bliski Wschód związany z nową wielonarodową koalicją walczącą z ISIS. Ostatnią ewolucją zaangażowania NATO w Iraku jest wcześniej wspomniana misja doradczo-szkoleniowa ze znaczącym, ale nie wiodącym udziałem Polaków.
Biznesu w Iraku też nie zrobiliśmy
Mało kto wie, że najnowsza misja Polaków w Iraku miała, przynajmniej w założeniu, służyć też biznesowi. Głównym jej zadaniem jest instytucjonalna, zorganizowana, finansowana międzynarodowo pomoc i doradztwo w szkoleniu wojsk i obsłudze wysłużonego poradzieckiego sprzętu. Ale ponad dwa lata temu, gdy misja była na etapie planowania i przygotowania, wojsko całkiem otwarcie mówiło o współpracy ze zbrojeniówką, a nawet zaprosiło jej przedstawicieli do Iraku.
W końcu to PGZ ma w ręku technologie i może zaoferować produkty potrzebne do utrzymania, konserwacji, remontów i napraw czołgów T-72 i transporterów BWP. Dlatego w misji rekonesansowej wziął udział ówczesny wiceprezes PGZ, a z wojskowymi logistykami z Grudziądza współdziałali technicy z tamtejszych zakładów uzbrojenia i innych firm grupy. Później szkolili i gościli nawet iracką delegację w Polsce.
Z czasem miało się jednak okazać, że kontrolujący sytuację w Iraku i przede wszystkim finanse Amerykanie niezbyt chętnie patrzą na zaangażowanie polskiego biznesu, a przewodzący misji NATO Kanadyjczycy nie chcą kłopotów, więc kupują części do poradzieckiego sprzętu irackiej armii z USA, nawet jeśli trafiają tam z sojuszniczego kraju wschodniej Europy (nie z Polski). Według osób znających kulisy była realna perspektywa zrobienia w Iraku interesu, ale została zaprzepaszczona – przez to, że nikt tego w kraju nie dopilnował, nie „wychodził” na miejscu, nie rozmówił się z sojusznikami. Dziś PGZ w Iraku nie ma, co w groźnej sytuacji może nie jest zmartwieniem, ale też nie cieszy, że nikomu się tam nie będzie spieszyło. W mikroskali przypomina to los przewidywanego gospodarczego sukcesu w Iraku z lat 2003–08. Ale przecież nie biznesem mierzy się powodzenie takich operacji.
Czytaj także: Co w Polsce robili talibowie
Z misji trzeba się umieć też wycofać
Polska za ich pomocą wspiera swoją sojuszniczą wiarygodność i zaufanie. Niestety, mocarstwem jeszcze nie jesteśmy, więc musimy jakoś odnajdywać swoje korzyści w grze, której reguły dyktują inni. Dokładać gdzieś, by gdzieś indziej wziąć. Długo dokładaliśmy do irackiego przedsięwzięcia Stanów Zjednoczonych, później wróciliśmy do Iraku pod flagą NATO. Byliśmy w innych niebezpiecznych miejscach i sytuacjach – na Bałkanach, w Afganistanie, w Afryce. Zyskaliśmy przez to argumenty, szczególnie ważne w dzisiejszych realiach, by sojusznicy w takiej czy innej formie byli obecni u nas czy z nami.
Jak widać, przez ostatnie kilka lat to w sumie działało, choć o tym, jaki czynnik przeważył w decyzji o skierowaniu wojsk tego czy innego kraju pod granice Rosji, można by długo debatować. W misje i operacje wojskowe należy się angażować z rozwagą, po szerokich konsultacjach i w oparciu o konsensus dotyczący celów polityki państwa. Równie ostrożnie, po namyśle i rozważeniu kosztów i zysków należy takie koalicyjne działania opuszczać. Prześciganie się, kto pierwszy i kto bardziej będzie za wycofaniem wojsk, nie wygląda poważnie.
Czytaj także: Zbrojeniówka na kroplówce