Zaczęło się – jak to w przypadku populistów – od żartów i polityki uprawianej jako performance. Beppe Grillo, telewizyjny komik o przebrzmiałej sławie i reputacji skandalisty, od prawie dwóch dekad był na wygnaniu. Media wypchnęły go na margines, bo kpił z władz najwyższego szczebla. Jeszcze w latach 80. regularnie brał na cel Bettino Craxiego, ówczesnego premiera i najpotężniejszego człowieka w kraju. Wyśmiewał jego styl, w skeczach oskarżał o korupcję i powiązania z mafią. Przegiął, kiedy Craxi wyjechał z wizytą do Chin. Grillo na kanale Rai Uno zażartował, że premier nie zrozumie zasad życia w Państwie Środka, będzie się bowiem zastanawiał, kogo można okraść, skoro mieszka tam miliard ludzi, a wszyscy są socjalistami.
Narodziny Ruchu Pięciu Gwiazd
Wrócił w 2009 r., żeby osobiście zaangażować się w politykę. I trzeba przyznać, że doskonale wyczuł moment. Szalał kryzys finansowy, upadały banki, rosło bezrobocie wśród młodych i rozczarowanie tradycyjną, skostniałą (we Włoszech nawet bardziej niż gdzie indziej) klasą polityczną. Grillo i mediolański przedsiębiorca Gianroberto Casaleggio wyszli naprzeciw tym frustracjom ze swoim Ruchem Pięciu Gwiazd.
Początkowo nikt nie traktował ich poważnie. Długo nie było wiadomo, czy chodzi im o uprawianie polityki, czy po prostu drwią ze starych, dużych partii. Sam Grillo zachowywał się niejednoznacznie. Raz zapowiadał przejęcie parlamentu, a potem pojawiał się w kurorcie Rimini i pytał plażowiczów, jakie jego formacja ma zająć stanowisko w kluczowych kwestiach.
Ruch z czasem się skonkretyzował. Budował struktury, odnosił pierwsze sukcesy. Przełom nadszedł w 2016 r., kiedy gwiaździści przejęli władzę w kilku znaczących ośrodkach miejskich. Symbolem triumfu była Virginia Raggi, wybrana na stanowisko burmistrza Rzymu jako pierwsza kobieta w historii. Populiści wygrali też w Turynie, jednym z ważniejszych gospodarczo ośrodków na północy. Poparcie rosło w sondażach ogólnokrajowych, co przy drastycznym spadku popularności lewicy i rządu Matteo Renziego otwierało całkiem realną drogę na szczyty włoskiej polityki.
Szczyt Ruch osiągnął prawie tak szybko, jak szybko z niego spadł. W 2018 r. był już najszerzej popieranym ugrupowaniem w kraju. Ugrupowaniem, a nie partią – Grillo nalegał, by Ruch traktowano jak wyraz społecznego zrywu. 32,7 proc. poparcia w wyborach parlamentarnych dało mu 227 miejsc w Izbie Deputowanych. I choć wybory w zasadzie przegrał, bo wyprzedziła go szeroka koalicja radykalnej prawicy złożona z Ligi Matteo Salviniego, Forza Italia Silvio Berlusconiego i neofaszystowskich Braci Włoskich, to stało się jasne, że współpracownicy komika banity naprawdę będą decydować o przyszłości kraju.
Czytaj także: We Włoszech faszyzm wraca na ulice
Ruch Pięciu Gwiazd poniósł porażkę
Romantyczna historia Ruchu zatoczyła koło. Koalicja z Salvinim nie wytrzymała próby czasu, lider skrajnej prawicy zerwał ją w sierpniu ubiegłego roku, chciał rządzić samodzielnie. Kierujący Ruchem od 2017 r. Luigi Di Maio uratował posady dla gwiaździstów, wchodząc w ryzykowny alians z centrolewicową Partią Demokratyczną i unikając przyspieszonych wyborów. Te mogłyby okazać się dla populistów śmiertelne, bo ich poparcie zaczęło oscylować w granicach 15–16 proc.
Skończył się początkowy entuzjazm związany z powołaniem nowego ugrupowania, a żadna realna zmiana nie zaszła. W dodatku – choć trzeba przyznać, że nie do końca z winy Di Maio – koalicja z Ligą nie dawała Włochom nic, bo Salvini od początku dużo bardziej niż rządzeniem był zainteresowany budowaniem własnej marki i parciem do kolejnych wyborów.
Potwierdzeniem tych kasandrycznych wizji były niedzielne wybory samorządowe. Przeprowadzone w ośmiu z 20 regionów przyniosły kompromitujące wyniki dla Ruchu. W bogatej prowincji Emilia Romagna na północy, gdzie siedem lat temu formacja Di Maio przebiła się do lokalnego parlamentu, a cztery lata temu przejęła władzę w Parmie, wczoraj zdobyła zaledwie 5 proc. głosów. Równie dramatycznie było w Kalabrii, regionie uboższym, ale tradycyjnie sprzyjającym Ruchowi. Tam poparcie wyniosło 6 proc.
Przyczyn porażki jest kilka. Najświeższej należy upatrywać w ubiegłotygodniowej rezygnacji Di Maio, teraz szefa dyplomacji, z przewodzenia ugrupowaniu. Ale kryzys sięga głębiej – jego przywództwo od dawna było kontestowane, wielu kluczowych polityków krytykowało go za koalicję z Partią Demokratyczną. Poza tym przez ponad dekadę istnienia formacja nie doczekała się choćby zarysu tożsamości i ideologicznej orientacji. Gospodarczo skakała z kwiatka na kwiatek. Domagała się ograniczenia wydatków publicznych i je poszerzała. Niejednoznaczna była też w sprawie imigrantów, których gwiaździści czasem chcieli wyrzucać, a czasem wpuszczać. Na podatny grunt nigdy nie trafił ich eurosceptycyzm, bo mimo napiętych stosunków Rzymu z Brukselą Włosi wciąż nie widzą siebie poza wspólnotą.
Wyjątkowa mobilizacja lewicy i centrum
Ruch Pięciu Gwiazd powoli zwija kram. Nie widać pomysłu na odbicie się, a elektorat wraca na łono tradycyjnych formacji, zwłaszcza Partii Demokratycznej. Drugi z koalicjantów odkorkował w niedzielę szampany. Lewica obroniła „czerwoną fortecę” w Emilia Romagna przed atakiem Salviniego (51 do 45 proc. w głosowaniu na przewodniczącego lokalnych władz), nieźle spisała się też w pozostałych regionach.
Z kolei były wicepremier i lider skrajnej prawicy jest największym przegranym weekendu. Od spektakularnego zwycięstwa na północy chciał zacząć krucjatę, której zwieńczeniem byłyby przyspieszone wybory i samodzielna władza. Na razie został zatrzymany – również dzięki wyjątkowej mobilizacji wyborców lewicy i centrum. Frekwencja w Emilia Romagna była aż o 23 pkt proc. większa niż w poprzednim głosowaniu, a przyczynił się do tego ruch Sardynek – najnowszy wyraz sprzeciwu wobec radykalnej prawicy i faszyzmu w głównym nurcie. Salvini na pewno nie złoży broni, bitew do stoczenia będzie więcej – a z czasem rozegra się i ta o Palazzo Chigi, siedzibę włoskiego rządu.