Komplementy Donalda Trumpa pod adresem Władimira Putina. Niechęć Amerykanina do przyznania, że Rosja ingerowała w wybory w USA na jego korzyść. Wszystko to zbywa się często wzruszeniem ramion. Amerykański prezydent, brzmią uspokajające argumenty, podziwia autokratów na całym świecie, taki już jest. Ale po każdej jego prorosyjskiej wypowiedzi następują oświadczenia, że Ameryka twardo przeciwstawia się agresywnej polityce Rosji. Strategiczna doktryna obecnej administracji stwierdza przecież, że Rosja dąży do „erozji interesów bezpieczeństwa” Ameryki, a wojska amerykańskie wzmacniają wschodnią flankę NATO.
Czasem tylko pojawia się zgrzyt sugerujący, że jednak coś jest na rzeczy. Kiedy na przykład popularny komentator telewizji Fox News Tucker Carlson mówi, że stoi po stronie Rosji w wojnie o ukraiński Donbas. Komentując impeachment Trumpa i zarzuty o naciski na Ukrainę w interesie własnym, Carlson stwierdził, że prezydent USA ma przecież prawo zmienić kurs polityki zagranicznej. Choćby wtedy – argumentują obrońcy Trumpa w czasie toczącego się właśnie jego „procesu” w Senacie – kiedy się niepokoi, że na Ukrainie, której Ameryka pomaga, szaleje korupcja (chociaż z zeznań świadków w sprawie impeachmentu wynika jasno, że nie to go obchodziło, tylko utrącenie Joe Bidena w walce o reelekcję).
Romans ze Stalinem
Trump w swej sympatii dla Putina wcale nie jest w USA odosobniony. Rusofilia czy raczej putinofilia szerzy się na amerykańskiej prawicy. Jak wynika z sondażu Morning Consult-Politico (z 2017 r.), 49 proc. zarejestrowanych republikanów uważa Rosję za sojusznika Ameryki. W tym gronie trzykrotnie wzrosły ostatnio również przychylne oceny Putina – 32 proc. ma o byłym pułkowniku KGB pozytywną opinię. Rosja pod jego rządami ma dziś – jak wskazuje choćby sondaż Pew Research Center – prawie dwukrotnie więcej sympatyków w Partii Republikańskiej niż wśród demokratów.