Rządowy raport o bezrobociu w Indiach powstał kilka miesięcy temu, ale był ukrywany. Dotarli do niego dziennikarze gazety „Business Standard”, publikacja wywołała burzę, choć dane potwierdzają jedynie to, co odczuwają wszyscy: pracy jest za mało, płace nie rosną, a świat zostawia Indie w tyle.
Według raportu bezrobocie wynosi teraz 6,6 proc. – jest niemal trzykrotnie wyższe niż w 2011 r., gdy opracowano poprzednie porównywalne badanie. Według Centrum Monitorowania Indyjskiej Ekonomii jest gorzej – ośrodek podaje wskaźnik 10 proc. bezrobocia. Ale nie ma pewności, że oddaje on rzeczywistość w pełni, bo skalę zatrudnienia i jego braku policzyć wyjątkowo trudno.
Weźmy ulicznych sprzedawców bawełnianych ręczników używanych do ocierania potu w upalne i wilgotne dni. Jeśli badacze odwiedzili stragan z ręcznikami i policzyli handlujących mężczyzn, wyszło im, że pracuje tam pięciu sprzedawców. Tyle że każdy z nich zajmuje się sprzedażą ledwie dwie godziny dziennie, jego zarobek jest niestały, niepewny, niepotwierdzony żadną pisemną umową i jutro może być już nieaktualny.
Stąd specyficzne dla Indii zjawisko underemployment – niedotrudnienia, czyli odpowiednika naszych prac dorywczych, masowego „dorabiania sobie” niestabilnie i niewystarczająco. W całym kraju nasila się trend zatrudniania na kontrakty, czyli krótkoterminowo. Dla większości praca to zjawisko kruche i płynne. Ponad 55 mln osób rocznie osuwa się w ubóstwo – wystarczy krótka choroba albo nagła utrata dochodu.
Nieformalsi
Ponad 90 proc. mieszkańców Indii pracuje w tzw. sektorze nieformalnym i niezorganizowanym. Co to oznacza? Że pracę znajdują lub wytwarzają sami. Łatwiej opisać pozostałe 10 proc. – to osoby zatrudnione w sektorze publicznym i dużych firmach prywatnych, korporacjach.