Obecnie przy lądowej granicy Grecji z Turcją wskutek „otwarcia granic” przez prezydenta Erdoğana koczuje do kilkunastu tysięcy ludzi. A na stronę grecką każdego dnia udaje się przedrzeć 30–40 osobom. To liczby bez porównania mniejsze niż w kryzysie w latach 2015–16. W sporej mierze spuścizną tamtej sytuacji jest ok. 115 tys. migrantów i uchodźców przebywających wciąż w fatalnych warunkach na wyspach Morza Egejskiego, których nie udało się przenieść do innych krajów z powodu braku chętnych, ale też – mimo sowitych subsydiów unijnych – niewydolności administracji i sądów zajmujących się m.in. rozpatrywaniem odwołań w procedurach azylowych.
Czytaj też: Czeka nas kryzys migracyjny? On już nas dotyka
Grecja „tarczą” Unii Europejskiej?
Pięć lat temu deklaracje Viktora Orbána o budowie płotów na granicach Węgier spotykały się z ostrą krytyką w Unii z powodów humanitarnych. Teraz przywódcy szybko przyklasnęli twardej odpowiedzi greckiego rządu na ostatni ruch Erdoğana.
Choć Ateny zawiesiły na miesiąc przyjmowanie wniosków azylowych, co zdaniem ONZ jest sprzeczne z prawem unijnym i międzynarodowym, to Komisja Europejska nabrała wody w usta i wciąż „analizuje”. Jej rzecznicy konsekwentnie uchylają się od odpowiedzi, czy zgodne z prawem jest strzelanie z gumowych kul do poszukujących azylu, a szefowa KE Ursula von der Leyen kilka dni temu schlebiała Grecji jako „tarczy” Unii Europejskiej.
Zresztą wspólny objazd jej i szefa Rady Europejskiej Charlesa Michela po granicach Grecji i Bułgarii z Turcją jest nazywany przez krytyków kolejnym przykładem „fetyszyzacji granicy zewnętrznej Unii”.