Walka o nominację prezydencką w amerykańskiej Partii Demokratycznej, w której rywalizowali kandydaci wszelkich ras, religii, pokoleń, płci i preferencji seksualnych, rozstrzygnie się ostatecznie między dwoma białymi, starymi mężczyznami. Obaj należą do „pokolenia Pearl Harbor” – przyszli na świat, kiedy dokonywało się tamto może najważniejsze w amerykańskiej historii XX w. wydarzenie.
W zeszłorocznych przedbiegach i pierwszych prawyborach z konkurencji odpadły wszystkie początkowo licznie reprezentowane kobiety, Afroamerykanie, Latynosi i Azjaci oraz pierwszy ubiegający się o Biały Dom jawny gej. W listopadzie prawie osiemdziesięcioletni senator Bernie Sanders (rocznik 1941) albo – co dużo bardziej prawdopodobne – jego równolatek, były wiceprezydent Joe Biden (rocznik 1942), zmierzy się w wyborach z niewiele młodszym, choć wciąż pełnym werwy Donaldem Trumpem (rocznik 1946).
Fakt, że dwóch starszych panów pozostało na placu, można uznać za przypadek, ale wcale nim nie jest. Zacznijmy od wieku. W całej amerykańskiej polityce dominują dziś seniorzy – grubo po siedemdziesiątce liczą sobie: przewodnicząca Izby Reprezentantów, lider większości w Izbie i przywódca większości w Senacie, gdzie średnia wieku jest najdłuższa w historii. Wiąże się to z ogólnym starzeniem się społeczeństwa, co jednak nie do końca tłumaczy fakt gerontokracji, bo – jak zauważył w „The Atlantic” Derek Thompson – w równie starzejącej się Europie wciąż rządzą politycy stosunkowo młodzi (Macron, Kurz, Johnson, Salvini).
Stare elity – i to nie tylko władzy, lecz także biznesu (z wyjątkiem hight-tech), finansów, nauki czy mediów – to fenomen specyficznie amerykański. Baby boomersi kontrolują tam system i pieniądze – i blokują awans młodzieży.