Na razie rząd w Londynie nie wprowadza żadnych istotnych restrykcji w walce z wirusem – apeluje o mycie rąk, sugeruje, aby przeziębieni zostali w domu, zachęca do zdalnej pracy. Głosi oczywiste oczywistości: kaszleć trzeba w chusteczkę, a potem ją wyrzucać, trzymać się od siebie w odległości metra albo dwóch i nie podawać sobie rąk. Szkoły działają normalnie, nikt nie myśli o zamykaniu galerii handlowych, ale rząd prawdopodobnie od przyszłego weekendu zakaże imprez masowych. Prace nad przepisami, które mają to umożliwić mają rozpocząć się dopiero po niedzieli.
Coraz więcej chorych Brytyjczyków
Ta beztroska to w tej chwili ewenement w skali Europy. Boris Johnson uważa, że brak dowodów na skuteczność ograniczeń. Tymczasem chorych przybywa, tylko wczoraj odnotowano 200 nowych zakażeń, to skok aż o jedną trzecią. Co prawda testów robi się w Londynie więcej niż choćby w Warszawie.
Specjaliści, politycy, w tym były minister zdrowia Jeremy Hunt i były premier Gordon Brown, nakłaniają Johnsona do podjęcia odpowiedzialnych i stanowczych działań już teraz. Sir Patrick Vallance, główny doradca medyczny rządu, twierdzi tymczasem, że jeśli zbyt szybko wygasi się wirusa, to wróci ze zdwojoną siłą. Cóż, Włosi przerobili inną lekcję.
Czytaj też: Dlaczego koronawirus uderzył właśnie we Włoszech
Biznes na Wyspach nie chce ograniczeń
Johnson może się zasłaniać nauką, modelami komputerowymi i własnymi specjalistami, ale prawda widoczna na jego twarzy jest inna: konserwatywny premier nie może uwierzyć, że zamiast bić