Natalia Gajlewicz codziennie po dyżurze wraca samochodem do rodziny w Szczecinie. Właściwie – wracała, od tygodnia już nie może. Jest internistką w Pasewalku w Meklemburgii-Pomorzu Przednim, dwadzieścia parę kilometrów od granicy, która przez kilkanaście lat była niewidoczna, a dziś jest zamknięta. Pracownicy, którzy mieszkali po jednej stronie, a pracowali po drugiej, muszą się poddać 14-dniowej kwarantannie. Albo zostaną tam, gdzie pracują, albo tam, gdzie mieszkają. Niemcy panicznie się boją, że polscy lekarze, pielęgniarki czy położne wybiorą jednak ojczyznę.
Czytaj też: Wirus kontra federalizm. Niemiecki sposób na Covid-19
Specjalny grafik dla polskich lekarzy
Tymczasem na wschodzie Niemiec dramatycznie brakuje personelu. Lekarze, pielęgniarki, opiekunki z Polski ratują sytuację – stanowią dużą część załóg w Meklemburgii-Pomorzu Przednim, Brandenburgii czy Saksonii. Prawie połowę zasobów kliniki Asklepios w Schwedt, kilka kilometrów od granicy; samych polskich lekarzy jest tu aż 45 (na 140). Kierownictwo placówki przygotowało z myślą o nich specjalne grafiki: 14 dni pracy, 14 dni wolnego.
Wyjazd polskiego personelu z dziesiątek innych szpitali też utrudniłby sytuację. Są zachęcani do pozostania. Mają zapewnione zakwaterowanie w pensjonatach czy wynajętych mieszkaniach. Dokładają się i rządy: Saksonia każdemu wypłaca 40 euro dziennie w ramach dofinansowania do kosztów związanych z pobytem w Niemczech. Brandenburgia i Meklemburgia-Pomorze Przednie przekazują 65 euro (plus 20 euro dla członka rodziny) każdemu, kto dojeżdża tu do pracy, tzw.