Koronawirus to grypka, lekkie przeziębienie, a środki masowego przekazu szerzą histerię – rzecze Jair Bolsonaro. Równo miesiąc temu faszyzujący prezydent gospodarczego mocarstwa Ameryki Łacińskiej zaatakował w telewizji gubernatorów i burmistrzów w całym kraju, którzy z powodu pandemii zarządzili kwarantannę domową, zamknięcie biznesów, odwołanie publicznych imprez.
„Do grupy ryzyka należą jedynie ludzie po sześćdziesiątce. Dlaczego więc zamykać szkoły? 90 proc. ludzi jest bezpiecznych – perorował, zgrabnie przechodząc do ulubionego tematu: samego siebie. – Z mego doświadczenia sportowca wiem, że gdybym był zarażony, nie musiałbym się o nic niepokoić: nie miałbym żadnych objawów”.
Podczas Wielkiego Tygodnia prowadził już otwartą kampanię przeciwko domowej kwarantannie. Chodził po ulicach Brasilii bez maski i rękawiczek, ściskał dłonie zwolenników, robił z nimi selfie. „Wirus już sobie idzie” – ogłosił w Wielką Niedzielę wbrew statystykom – do tamtego dnia w Brazylii było już ponad 1,2 tys. zgonów i ponad 22 tys. chorych. Negacjonizm podobny do Bolsonaro uprawiają na świecie tylko trzej dyktatorzy – w Nikaragui, Turkmenistanie i Białorusi.
Popisy ignorancji
Kampania wielkanocna Bolsonaro była finałem kilkutygodniowych popisów ignorancji. Gdy w połowie marca sąsiednia Argentyna zamykała granice i szykowała się do powszechnej kwarantanny, Bolsonaro skrzyknął w Brasilii manifestację zwolenników. Bolsonaryści na transparentach przynieśli żądania zamknięcia Kongresu i Sądu Najwyższego. Prezydent odwdzięczył im się 272 uściskami dłoni, jak policzyła jedna z gazet.
Wieczorem w telewizji Bolsonaro zaatakował przewodniczących obu izb Kongresu oraz… kierownictwo brazylijskiej federacji piłkarskiej – za to, że odwołała rozgrywki.