Koronawirus odziera Rosjan ze złudzeń. A niektórzy z nich jeszcze całkiem niedawno wierzyli – zgodnie z oficjalną propagandą – że Rosja to państwo opiekuńcze. Gdy ekonomiści załamują ręce nad topniejącą wartością rubla i drastycznie spadającymi cenami ropy, a analitycy portalu z ofertami pracy Superjob prognozują, że na skutek epidemii tylko do końca kwietnia pracę straci ok. 33 proc. Rosjan, przedstawiciele władzy zdają się funkcjonować jakby w świecie równoległym.
Prezydent i patriarcha ze swoich luksusowych, mieniących się złotem i srebrem gabinetów (w przypadku Putina) oraz foteli mercedesów klasy S (patriarchy Cyryla) z dobrodusznymi uśmiechami apelują do obywateli, którzy właśnie potracili źródła utrzymania: „Módlcie się, z Bożą pomocą uda nam się przezwyciężyć te trudności. Bądźcie zdrowi, nie chorujcie”. Jednocześnie premier Michaił Miszustin i Siergiej Sobianin, mer Moskwy, wprowadzają kolejne obostrzenia i niszczą w zarodku nadzieje Rosjan na realne wsparcie finansowe.
Bo ludzie prosili
Nie tak wyobrażał sobie tę wiosnę prezydent Władimir Putin, gdy na początku roku zaproponował poprawki do konstytucji. Ich przyjęcie umożliwiłoby mu realne sprawowanie władzy do 2036 r. i rozwiązałoby „problem roku 2024”, kiedy kończyłaby mu się kolejna kadencja. Gdyby nie koronawirus, Putin zapewne upajałby się teraz wynikami ogólnorosyjskiego głosowania – unikano jak ognia słowa „referendum”, pierwotnie zaplanowanego na 22 kwietnia, które przyznałoby mu w praktyce dożywotnią prezydenturę. Ignorowałby protesty moskiewskiego społeczeństwa obywatelskiego, a w wystąpieniach podkreślałby, że zostaje na Kremlu wyłącznie dla obywateli. Czy też – jak zapewniała deputowana i kosmonautka Walentyna Tierieszkowa – bo „prości ludzie prosili”.