Nieoficjalne na razie zapowiedzi uruchomienia instytucjonalnej opieki nad dziećmi w Polsce budzą silne kontrowersje. Wypatrują tego rodzice, którzy nie kwalifikują się do zasiłku opiekuńczego, a także ci, którzy mogą pracować zdalnie jedynie teoretycznie, bo w praktyce trudno im temu podołać.
Jest także druga grupa rodziców, którzy szczególnie obawiają się zakażenia koronawirusem. Ci zarzucają władzy, że troskę o budżet przedkłada nad zdrowie dzieci i tylko wypatruje okazji, aby wpuścić je do placówek, likwidując uzasadnienie dla wypłacania zasiłków. Według ogłoszonej w piątek decyzji szefa MEN szkoły i przedszkola mają pozostać zamknięte do 24 maja. Przekazując tę informację, minister Dariusz Piontkowski wspomniał (dość ogólnie i niejasno) o planowanym częściowym przywracaniu funkcji opiekuńczej placówek. Wcześniej pojawiały się doniesienia, że w pierwszej kolejności miałyby wracać do nich najmłodsze dzieci. W sobotę 25 kwietnia pojawiło się zresztą rozporządzenie minister rodziny, pracy i polityki społecznej, w myśl którego żłobki pozostają zamknięte (na razie?) jedynie do 3 maja. Rozważaniom towarzyszą pytania, jak taki powrót mógłby być zorganizowany.
Nauczanie przez internet to prowizorka
Za podpowiedź może posłużyć przykład Danii, która jako jeden z pierwszych krajów w Europie od 15 kwietnia zaczęła uruchamiać szkoły i przedszkola. Wcześniejszy scenariusz duński był podobny do polskiego: 12 marca władze zawiesiły zajęcia na wszystkich szczeblach kształcenia, łącznie z uczelniami wyższymi.