W ubiegłym tygodniu niemiecki rząd pod silną presją premierów krajów związkowych zgodził się na szybsze luzowanie restrykcji. Każdy land tak naprawdę sam podejmuje decyzję, kiedy otwierać hotele i restauracje, w jakim tempie dzieci mogą wracać do szkół i przedszkoli, jak długo trzeba jeszcze czekać, aby pójść do kina czy teatru. Wprowadzono specjalny mechanizm bezpieczeństwa, zgodnie z którym należy interweniować, jeśli wskaźnik nowych zachorowań przekroczy liczbę 50 przypadków na 100 tys. mieszkańców w tygodniu. Kilka powiatów szybko znalazło się właśnie w takiej sytuacji.
Czytaj też: Kobiety na czele rządów lepiej sobie radzą z pandemią?
Epidemia przestała wygasać
Najczęściej zwiększona liczba zakażeń wynika z lokalnych ognisk w domach seniora czy zakładach pracy, przede wszystkim rzeźniach. W tej chwili alarmowa sytuacja występuje w trzech powiatach (Coesfeld, Greiz i Sonneberg), a blisko krytycznej granicy jest Rosenheim w Bawarii. W teorii takie miejsca powinny być traktowane w sposób szczególny, obostrzeń nie należy tam zmniejszać, a być może wręcz zwiększać. W praktyce to bardzo trudne i prawdopodobnie mało skuteczne bez wprowadzania lokalnej kwarantanny. Na taki drastyczny i politycznie bardzo trudny krok na razie nikt w Niemczech nie chce się decydować. Tymczasem jeśli nawet część sklepów czy punktów usługowych zostanie ponownie zamknięta w zagrożonym powiecie, mieszkańcy pojadą po prostu do sąsiednich, transportując ze sobą być może również wirusa.
Czytaj też: Wirus i mit silnego państwa
Spore wątpliwości budzi też fakt, że plany śmielszego odmrażania gospodarki w najbliższych dwóch tygodniach zbiegły się z pesymistycznymi komunikatami Instytutu Roberta Kocha, czyli rządowej jednostki odpowiadającej na poziomie federalnej za śledzenie rozwoju epidemii.