Czechami, podobnie jak całą Europą Środkową, rządzą populiści. Sytuacja była jednak o tyle lepsza niż w Polsce, że dotąd udawało się obronić niezależność mediów publicznych. Ta niezależność właśnie się kończy.
Skandal z wyłudzaniem dotacji unijnych przez premiera biznesmena Andreja Babiša wyszedł na jaw dzięki dziennikarzom śledczym. Potem pilnowali oni policyjnych i prokuratorskich dochodzeń. Kolejne odcinki tego dramatu publikowała także telewizja publiczna. Choć szef rządu oraz wspierający go prezydent Miloš Zeman nie ukrywali wściekłości i często wulgarnie rugali dziennikarzy, niezależność publicznej telewizji była w kraju świętością.
Na początku czerwca twierdza publicznej telewizji padła. Wszystko za sprawą dziwacznej koalicji, która w parlamentarnym głosowaniu opowiedziała się za nałożeniem telewizji kagańca. Dość powiedzieć, że razem głosowali populiści, skrajni nacjonaliści i radykalni antykomuniści wraz z Komunistyczną Partią Czech i Moraw. A patronował temu katolicki arcybiskup Pragi.
Kanonicznie zakazane
Czesi mają opinię najbardziej zlaicyzowanego społeczeństwa Europy. I sporo w tym racji – według ostatniego spisu powszechnego katolików jest tam około 10 proc., a pozostałe wyznania to 1–2 proc. W dodatku w kulturze narodowej wygrały już dawno nurty wobec katolicyzmu wrogie, co skrzętnie przez cztery dekady wykorzystywali komuniści. W efekcie Kościół jest tu nie tylko słaby i nieliczny, ale też traktowany jak obce ciało.
A mimo to w Czechach za normalne uchodzą rzeczy, które w krajach katolickich, na przykład w Polsce, są chyba niemożliwe. W latach 90. ministrem edukacji był ksiądz Petr Pit’ha i nie dziwiło to ani niekatolickiej większości, ani władz kościelnych, choć to kanonicznie zakazane.