Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Kreml walczy z mediami. Tak „oczyszcza powietrze”

Sprawą Swietłany Prokopiewej od miesięcy żyło całe niezależne środowisko dziennikarskie w Rosji. Sprawą Swietłany Prokopiewej od miesięcy żyło całe niezależne środowisko dziennikarskie w Rosji. Anton Vaganov / Reuters / Forum, arch. prywatne
Skończył się proces Swietłany Prokopiewej. Sąd uznał ją winną, ale dziennikarze świętują – Prokopiewa pozostanie na wolności, a kara grzywny to tutaj jak uniewinnienie.

Sprawą Swietłany Prokopiewej od miesięcy żyło całe środowisko niezależnych mediów w Rosji. Dziennikarka Swobody i Echa Moskwy jesienią 2018 r. opublikowała tekst na temat zdarzenia z 31 października w siedzibie oddziału FSB w Archangielsku. 17-letni anarchista Michaił Żłobickij wysadził się przy pomocy samodzielnie skonstruowanej bomby. Kilka minut wcześniej opublikował w internecie list. Jak wytłumaczył, chciał zwrócić uwagę na to, że funkcjonariusze FSB „fabrykują sprawy karne i stosują tortury”.

Tekst nie spodobał się władzom

Zdarzenie odbiło się szerokim echem, a Prokopiewa odczytała felieton na jego temat na antenie Echa Moskwy. Psków. Jak pisała, „pokolenie, do którego ten chłopak należał, wyrosło w warunkach powszechnie obowiązującego zakazu jakiejkolwiek wolności myśli, słowa i protestu”. Jak później jeszcze wielokrotnie powtórzyła, władza pozbawia obywateli możliwości pokojowego i legalnego demonstrowania. Dlatego sięgają po radykalne metody.

Felieton nie spodobał się władzom i posłużył za pretekst do sfabrykowania sprawy karnej. Chodziło o efekt mrożący, zniechęcenie do działania wszystkich tych, którzy w prasie lub mediach społecznościowych podejmują wątki aktów terrorystycznych. Przeciw dziennikarce zeznawali m.in. deputowany partii komunistycznej, prezes pskowskiego Związku Weteranów Wojen Kaukaskich, nauczyciel historii i anonimowe osoby z jej otoczenia. Wyniki ekspertyzy psycholingwistycznej, na której się oparto, od początku budziły zaś wątpliwości. Podpisała je osoba, która od dawna nie pracowała na uniwersytecie, który badania rzekomo przeprowadził, a same dokumenty wyglądały na podrobione.

Reklama