Po wewnętrznych polemikach i zewnętrznych naciskach rząd Holandii zdecydował się wesprzeć europejski fundusz pomocy w walce z koronawirusem sumą między 600 mln a 1,2 mld euro. Informując w parlamencie o tej decyzji, premier Mark Rutte przeprosił za zwłokę unijnych sojuszników, szczególnie Włochy, Hiszpanię i Portugalię, a przede wszystkim za retorykę holenderskiej debaty na ten temat. Nie brakowało złośliwości, pomówień, oskarżeń o złe gospodarowanie u południowych sąsiadów i niewiary w zgodne z deklaracjami spożytkowanie pieniędzy.
Nie było to eleganckie – przyznał Rutte – i rodziło wątpliwości co do solidarności Holandii w unijnej rodzinie. Oferowana pomoc będzie bezzwrotna, do czego udało mu się przekonać własnego ministra finansów Wopkego Hoekstrę. W grupie krajów „oszczędnych” w strefie euro (Holandia, Austria, Dania, Szwecja) Hoekstra gra pierwsze skrzypce i jest niezwykle twardym partnerem. Zresztą jak każdy jego poprzednik i zapewne każdy następca: w końcu są Holendrami. Ale w tym przypadku pojawił się nowy element. Nie ulega bowiem wątpliwości, że na zmianę jego stanowiska miała wpływ inicjatywa kanclerz Merkel i prezydenta Macrona: Holandia utraciła przez nią najsilniejszego sojusznika wśród przeciwników euroobligacji, czyli Niemcy. I wyciągnęła z tego wnioski.
Mark Rutte uderzył się w piersi jak typowy kalwinista. Myślał o Bogu, ale nie zapomniał o pieniądzach. Gotowość wysupłania kilkuset milionów euro darowizny ogłosił z ciężkim sercem, więc nie zabrakło upomnienia, że przeznaczone są wyłącznie na sprzęt medyczny i walkę z wirusem.
Ten gest solidarności ma jednak jeszcze drugie dno, ważniejsze nawet od intencji naprawy nadszarpniętego wizerunku kraju. Rząd liczy bowiem, że dzięki niemu nie tylko udobrucha krytyków, ale i skutecznie wytrąci z ręki broń europejskim zwolennikom uwspólnotowienia przyszłych długów.