Jeszcze przed weekendem libański rząd powołał specjalną komisję, której dał cztery dni na ustalenie, kto jest odpowiedzialny za wybuch w porcie. Ale dla Libańczyków odpowiedź była oczywista od początku: winę ponosi władza i cała klasa polityczna, która od dawna udowadnia swoją indolencję i obojętność na losy społeczeństwa.
Choć o tym, że w porcie zalegają niebezpieczne materiały, instytucje państwowe wiedziały od sześciu lat, nie kiwnęły palcem, żeby ten problem rozwiązać. W wybuchu 4 sierpnia zginęło ponad 150 osób, rannych jest pięć tysięcy; według wstępnych szacunków aż 300 tys. osób zostało bez dachu nad głową.
Ludzie, którzy przeżyli wojnę domową w Libanie (1975–90), izraelskie bombardowania, a nawet świadkowie głośnego zamachu na premiera Rafika Haririego w 2005 r., mówią, że eksplozja w porcie jest nieporównywalna z niczym, co widzieli do tej pory. By wysadzić w powietrze budynek federalny w Oklahomie, wystarczyły dwie tony azotanu amonu (zginęło wtedy 168 osób). W bejruckim hangarze było 2750 ton tej substancji.
Szok i gniew
Szok zamienił się w gniew – już w czwartek przez Bejrut przetoczyła się fala antyrządowych demonstracji. Od czasu zakończenia wojny domowej Libańczycy nie doświadczyli tak ciężkiego kryzysu jak obecny – wybuch w porcie był jego symbolicznym ukoronowaniem. Połowa społeczeństwa żyje poniżej poziomu ubóstwa, bez pracy jest co trzeci obywatel. Libańskie liry są nic niewarte wobec szalejącej inflacji, a dolary niedostępne. Ciągłe przerwy w dostawie prądu sprawiły, że ludzie muszą polegać na agregatach – przynajmniej ci, których stać na zakup paliwa.
Najgorszym ciosem okazał się spadek wartości pieniądza. W Libanie używa się dolarów i lir. Te pierwsze są niezbędne do zakupu towarów importowanych.