SŁAWOMIR SIERAKOWSKI: W swoich książkach kształtujesz nasze pojęcie o protestach społecznych i trendach w rozwoju demokracji na świecie. Chciałbym zapytać, jak to w ogóle możliwe, że dziś na Białorusi opozycja się zjednoczyła, co nie udaje się prawie żadnej opozycji w krajach z dłuższą tradycją demokratyczną, a dziesiątki tysięcy ludzi wychodzą na ulice nawet w małych miastach, nie mówiąc o samym Mińsku.
TIMOTHY SNYDER: Poza teoretyzowaniem sam uczestniczę w protestach w moim kraju i w innych. I powiem ci, że protestowanie jest ważniejsze od myślenia. Jest kilka bardzo podstawowych spraw, jak wolne wybory, i one tak naprawdę nie wymagają wielkiego namysłu. Druga rzecz, bardzo ważna, to, że jesteś teraz w Mińsku, bo jest tam bardzo mało ludzi, którzy na użytek Zachodu mogliby skomentować, co się tam dzieje. Ciekaw jestem więc, co ty masz do powiedzenia, bo ja mogę komentować jedynie z daleka. Ze swej strony wymieniłbym najbardziej oczywiste czynniki. Pierwszy to moment w historii: Białoruś stała się niepodległym krajem blisko 30 lat temu. Patrzymy zatem na pokolenie, które całe życie przeżyło w tym państwie, nie może czuć nostalgii za Związkiem Radzieckim, a jednocześnie ma pełne prawo pytać, jaka przyszłość je czeka. Patrzymy na ludzi, którzy dosłownie całe życie, może z wyjątkiem wczesnego dzieciństwa, nie mieli innego przywódcy niż Łukaszenka. To jakoś naturalne, że w którymś momencie ludzie powiedzą: dość!
Co jeszcze?
Drugi ważny czynnik to gospodarka. Zawsze działała wcale nieźle za sprawą preferencyjnego traktowania ze strony Rosji, które dziś jest dużo bardziej chwiejne niż kiedyś. I trzecia rzecz, którą widać z dystansu: koronawirus. Jest pewien ogólny wzorzec dotyczący autorytarnych przywódców na świecie, którzy nie potrafią zareagować dobrze ani racjonalnie na wirusa, a próbując wyglądać na silnych, wypadają bardzo blado. Wreszcie: to jest jeden z przypadków, kiedy historia płata nam figla – według mnie to ma wielkie znaczenie, że ostatecznie na czele opozycji stanęły kobiety. Myślę, że to stawia Łukaszenkę w bardzo niewygodnej pozycji. Podejrzewam, że trudno mu sobie w ogóle wyobrazić kobiety jako rywalki. Do tego biorąc odpowiedzialność, powiedziały, że „robią po prostu to, co należy”. „Mój mąż został aresztowany jako więzień polityczny, a ja robię to, co powinnam, reprezentując go, okazując mu w ten sposób miłość, ale też robiąc to, co każdy by zrobił”. To bardzo prosty, ale i potężny przekaz. Myślę, że to właśnie zrobiło tak wielką różnicę.
Maria Kolesnikowa: Rewolucja kobiet zaskoczyła Łukaszenkę
Wierzysz, że im się uda?
Niezależnie od tego, co się stanie, już dziś widzimy zupełnie inny kraj. To państwo, w którym protest możliwy jest w każdym regionie i na bardzo dużą skalę. Autorytarny przywódca, nawet jeśli zostanie przy władzy, wyraźnie stracił kontrolę nad swym przekazem. Widzimy kraj, który ma coraz więcej ciekawych, zdolnych ludzi. Kto ile głosów dostał, tego pewnie nigdy się nie dowiemy albo będzie o to bardzo trudno, bo wybory są ewidentnie ustawione i wszyscy to wiedzą. Prawie nie ma obserwatorów zewnętrznych, a nie ma najmniejszego powodu zaufać aparatowi, który liczy głosy. Ale mam jedno małe zastrzeżenie: wielu ludzi liczących głosy to nauczyciele, a konkretnie nauczycielki, niemal wyłącznie kobiety. Ciekawie będzie zobaczyć, jak ta grupa społeczna zareaguje na tę szczególną sytuację.
Właśnie odwiedziłem miasteczko, w którym miejsce głosowania zostało zaaranżowane w szkole. Ale czy może im się udać? Przecież nie głosy o tym zdecydują.
A jednak te głosy nawet w ustawionych wyborach mają duże znaczenie. To poruszające i ma wielką moc rażenia, kiedy ludzie głosują nawet z wiedzą, że to, co robią, to tak naprawdę niepotrzebne ryzyko, a różne próby weryfikacji, które zastosuje opozycja, mogą być nieskuteczne. Pójście na głosowanie, nawet jeśli wiesz, że wybory będą ustawione, to tak naprawdę bardzo wymowna deklaracja. Na swój sposób porównywalna z Polską w 1989 r., kiedy ludzie byli niemal pewni, nawet „Solidarność” była niemal pewna, że przegra. Wszyscy wiedzieli, że głosowanie jest ustawione. A mimo to fakt, że tak wielu ludzi zagłosowało w określonym kierunku, ostatecznie doprowadził do historycznego przełomu. Tamte wybory w czerwcu skończyły się powołaniem nowego rządu we wrześniu. „Chcemy wolnych wyborów” ma większą siłę rażenia niż „chcemy rewolucji” czy „wiemy dokładnie, które pięć rzeczy należy zrobić”. Niebywałym sukcesem byłoby, gdyby wystarczająco dużo ludzi na Białorusi zostało przekonanych, że prawdziwa demokracja jest możliwa, a głosy można policzyć – tak, to byłby jakiś sukces.
Co na to dyktator?
Nie siedzimy w głowie Łukaszenki. Zdarzają się momenty, kiedy dyktatorzy pojmują, że świat faktycznie wygląda inaczej, niż dotąd myśleli. Tak było w przypadku Jaruzelskiego, kiedy ktoś, kto trwał bardzo długo na jakimś stanowisku, zrozumie, że historia lepiej się dla niego potoczy, jeśli z tego stanowiska ustąpi. Łukaszence z pewnością nie brakuje politycznej inteligencji. I nie można wykluczyć, że potrafiłby zrobić coś choć trochę zaskakującego. Ciekawa rzecz, że dziś i Rosja, i Unia Europejska trzymają się bardziej z daleka od głosującej Białorusi, niż to było w przypadku Ukrainy. USA z kolei są bliżej Białorusi niż kiedykolwiek. Ale to, co się wydarzy, będzie najprawdopodobniej zależało od samych Białorusinów.
Czy mógłbyś wyjaśnić, co masz na myśli, mówiąc o dystansie UE i Rosji względem Białorusi?
Rosja już najechała jednego ze swoich zachodnich sąsiadów, czyli Ukrainę w 2014 r. Coś takiego bardzo trudno byłoby powtórzyć. Bo zanim Rosjanie dokonali tam inwazji, przeprowadzili bardzo efektowną i widowiskową kampanię medialno-prasową, która przygotowała grunt. Inwazja na Ukrainę była tylko elementem wielkiego przedsięwzięcia propagandowego. Jeśli jednak spojrzymy na rosyjskie media w sprawie Białorusi, nic podobnego nie ma tu miejsca. Nie ma przygotowań do żadnej interwencji wojskowej, nie ma nawet jasnej narracji o tym, co dzieje się teraz na Białorusi. Jeśli chodzi o Unię, to znów, o ile mi wiadomo, wydaje jakieś oświadczenia, które normalnie by przygotowała w kwestii wolnych wyborów, i to jest w porządku, ale poza tym trudno mi zauważyć jakikolwiek przejaw aktywnej polityki zagranicznej. Amerykańskie stosunki z Białorusią nigdy nie były bliższe przez ostatnich kilkadziesiąt lat, ale ich głównym tematem wydaje się ropa.
A co z Chinami? Łukaszenka zaczął się angażować w relacje właśnie z nimi. Białoruscy politycy mówili mi wręcz, że zaczął zdradzać Rosję, ujawniając informacje od służb bezpieczeństwa chińskim politykom i służbom. Czy to może odgrywać jakąś rolę?
Musiałbym dużo więcej wiedzieć o Chinach, żeby na to pytanie odpowiedzieć bezpośrednio. Wydaje mi się jednak, że Łukaszenka zawsze próbował rozgrywać mocarstwa przeciw sobie. I to jest bardzo inteligentne podejście autokraty. Bo co on powinien robić? Mówić Rosji, że jest bezgranicznie lojalny, ale zostawić sobie pole manewru. A gdyby wówczas Rosja chciała go przycisnąć, może zacząć rozmawiać z Europejczykami. Albo z Amerykanami, tak jak to było w lutym 2020 r. To charakterystyczny i ciekawy fakt, że amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo odwiedził Mińsk właśnie wtedy. Nic choć trochę podobnego nie zdarzyło się od dziesięcioleci. I oczywiście ma sens balansowanie w układzie z Chinami. Gdyby szukać porównywalnego przypadku, to byłby to Orbán na Węgrzech – z jednej strony wygląda na oczywiste, że trzyma się bardzo blisko z Putinem. Ale trzyma się też bardzo blisko z Chińczykami. Jeśli jesteś autokratą, to nie jest dobry pomysł, żeby mieć tylko jedno oparcie. Mimo to nie sądzę – choć mogę się mylić – żeby którekolwiek z tych mocarstw miało obecnie możliwość jakiegoś rozstrzygającego działania na Białorusi. To dla mnie uderzające, jak bardzo zmieszani oni wszyscy się wydają. Co powiedzieć o mocarstwie, gdy jego prywatni najemnicy zostają w środku nocy aresztowani w kraju, który jest w zasadzie jego jedynym sojusznikiem? Nawet jeśli stoi za tym jakiś plan, nie sprawia to wrażenia, żeby Rosja faktycznie kontrolowała sytuację. Bo kiedy ją kontroluje, jej najemnicy są pod ochroną propagandową, jak wtedy, gdy prowadzili tajną wojnę na Ukrainie albo w Syrii. Na pewno nie doszłoby do wyprowadzania ich półnagich z jakiegoś sanatorium w środku nocy, przed kamerami białoruskiej telewizji.
A zatem geopolityczne okno możliwości i to demokratyczne powstanie tak szczęśliwie się zbiegły w czasie?
Kusi mnie, by powiedzieć: tak. Bo stronie rosyjskiej nie tylko byłoby trudno dziś najechać kolejnego ze swych zachodnich sąsiadów, ale też sam Putin musi się mierzyć z protestami w Chabarowsku. One są zresztą podobne do tych na Białorusi o tyle, że dotyczą procedur demokratycznych. W Rosji, tak samo jak na Białorusi, mamy system, w którym można głosować na trzy albo i pięć dni przed terminem, co bardzo ułatwia zastosowanie tzw. adminresursu. Wprowadzono go po to, by można było pozbyć się części głosów lub je zmienić. Ludzie w Mińsku przejrzeli tę grę, ludzie w Chabarowsku też. Putin nie jest w komfortowej sytuacji.
Po co w ogóle Putinowi Białoruś?
Najpierw Rosji pragnął Łukaszenka, żeby móc zostać głową unii obu państw. Potem z tych samych powodów chciał Białorusi Putin. Ale znowelizował konstytucję i może liczyć na to, że będzie rządził Federacją Rosyjską aż do 2036 r. Nie potrzebuje Białorusi do tworzenia nowego państwa, służącego uwiecznieniu jego rządów. Po stronie Zachodu mamy z kolei amerykański rząd, wyraźnie niezainteresowany kwestiami demokracji. Między Trumpem a Obamą, a tak naprawdę między Trumpem i praktycznie każdą poprzednią administracją zaszła ogromna zmiana. Ze strony USA nie usłyszymy zbyt hałaśliwego poparcia dla opozycji, ale żeby oddać sprawiedliwość, departament stanu bardzo wyraźnie stwierdził, że namawia do wolnych wyborów, prawa swobody zgromadzeń i wolnej prasy. Ale to kłopotliwe dla Amerykanów i z tego powodu, że nasz prezydent nazywa wolną prasę „wrogami ludu”. Chcemy widzieć swobodne zgromadzenia na Białorusi, ale wysyłamy własną tajną policję, żeby atakowała protestujących. Amerykanie są w nieco dziwnym miejscu. Może jeśli faktycznie zebrać to wszystko do kupy, to złoży się to w jakiś moment zawieszenia, w którym mogą się dziać rzeczy niemożliwe w warunkach zwyczajnych, np. wybicie się Białorusi na suwerenność i demokratyczny porządek.
Czytaj też: Babski triumwirat przeciw Łukaszence
Przeszliśmy do kwestii geopolitycznych, kiedy zapytałem, czy opozycji się uda. Ale rozumiem, że twoja raczej pozytywna i optymistyczna odpowiedź jest taka, że geopolityka nie musi odegrać rozstrzygającej roli. Co zatem zdecyduje?
Mamy protesty liczone w dziesiątkach tysięcy ludzi bez żadnej zorganizowanej kampanii rosyjskiej, którą dałoby się zauważyć. Lubimy wierzyć, że geopolityka to coś w rodzaju nauki – są państwa, mają interesy itd. Ale historia zawsze przynosi rzeczy, których się nie spodziewaliśmy. Jak wtedy, gdy aresztujesz męża, a żona okazuje się fantastycznie wypadać publicznie. To są te nieprzewidywalne rzeczy. Albo gdy się zakłada, że to jest kraj, którym rządzą faceci, a tymczasem kobiety myślą i decydują samodzielnie. Te zwroty akcji, które nie były oczekiwane, powodują zagwozdkę u ludzi myślących kategoriami geopolitycznymi. Myślę, że coś takiego dzieje się teraz.
Nie potrzeba geopolityki, żeby zdławić protesty. Łukaszenka jest w tym doświadczony.
Zauważmy, że jak dotąd to wszystko bardzo dziwne nawet jak na jego standardy. Robił rzeczy, do których normalnie by się nie posunął. Zamknął do więzienia głównych przeciwników pod zarzutami, w które nikt nie wierzy, stworzył nowe pokolenie więźniów politycznych. To wszystko jest jeszcze zupełnie normalne. Ale pomysł, że aresztuje na białoruskim terytorium rosyjskich najemników i potem stwierdzi, że mieli przeprowadzić kolorową rewolucję w imieniu opozycji – to już naprawdę coś niezwykłego. Pomysł, że to Rosja miałaby wspierać opozycję, sam w sobie jest orwellowski, dziwaczny zupełnie. Podobnie jak pomysł, że Rosji podobałaby się kolorowa rewolucja. Cała rosyjska polityka zagraniczna ostatnich 15 lat kręciła się wokół oporu przeciw kolorowym rewolucjom. Pomysł, że białoruskie siły zbrojne powinny być przygotowane na jakiś rodzaj wspólnej działalności rosyjsko-opozycyjnej, o czym Łukaszenka mówił, też jest bardzo dziwaczny.
Czytaj też: Łukaszence puściły nerwy tuż przed wyborami
Desperacja?
Oczywiście zgadzam się – Łukaszenka będzie używał siły. Wiemy, że jest taki moment, kiedy sam dyktator traci pewność. Wiemy, że jest taki moment, kiedy ludzie przestają przyjmować rozkazy. I myślę, że na Białorusi bliżej do tego momentu, niż nam się dotąd wydawało. On z pewnością nie jest głupcem i wykona jakiś rodzaj dramatycznego zwrotu, zrobi coś w stylu Jaruzelskiego, kiedy powie: OK, takie jest moje miejsce w historii, utrzymałem niepodległość Białorusi przez ćwierć wieku, za to chcę zostać zapamiętany i jeszcze za to, że pozwoliłem tym nowym ludziom dojść do władzy. Nie twierdzę, że to zrobi. Mówię tylko, że taki piruet mieści się w ramach różnych opcji historycznych. Przecież coś takiego zrobił właściwie Jaruzelski w Polsce. To czysty sposób wygrania bitwy o to, kogo historycy z sympatią opiszą w przyszłości. Wygląda na chorego. Ale to jest jedna z możliwości. Myślę, że zobaczymy jakiś rodzaj represji, a potem kwestią będzie to, jak wielu będzie protestujących, jak będą zdeterminowani, jak zareagują. Zakładam, że protestujący rozumieją, że będą też protestować w kolejnym tygodniu.
Jaką ścieżkę powinni obrać, żeby zmaksymalizować szansę na sukces?
To sprawy znane dość szeroko, a ludzie faktycznie robiący te protesty bardzo szybko się uczą. Przyglądają się protestom w innych częściach świata. Jeśli więc mamy przyjaciół na Ukrainie, to jest to dobry czas, by z nimi pogadać o tym, jak to wyglądało w 2014 r. Druga zasada to być bardzo licznym i działać pokojowo. Doświadczenie historyczne jest tu dość jednoznaczne, politologia też: masowe pokojowe demonstracje mogą zadziałać, jeśli reżim nie jest całkowicie zdeterminowany, by użyć przemocy wobec swych obywateli na masową skalę. A zatem: na dużą skalę i pokojowo.
Trzecia rzecz, w której Białorusini świetnie sobie dzisiaj radzą, to gromadzenie nazwisk. Zachowujcie nagrania. Spróbujcie ustalić tożsamość policjantów, którzy dokonują aresztowań, nie dawajcie tylko im was nagrywać, wy też ich powinniście nagrywać i opowiedzieć historię o każdej aresztowanej osobie. Tak naprawdę cała kampania prezydencka na tym polega. Kiedy Cichanouska mówi, że reprezentuje swojego męża, opowiada historię o więźniu politycznym. Jeśli kogoś zabierają, wy zamieniacie wszystkich tych zabranych w opowieści, które mogą zrozumieć Białorusini, ale też ludzie na Zachodzie.
Czytaj też: Na Białorusi właśnie dzieje się historia
Inna ważna rzecz to upewnić się, że każdy wie, że protesty mają miejsce w każdym miejscu kraju. To kłopot, jeśli czujesz się, jakbyś był sam – w stolicy, gdziekolwiek. Jeśli ludzie wychodzą na ulice, to bardzo podbudowuje morale. I wreszcie rzecz na koniec, choć myślę, że ludzie na Białorusi już to wiedzą: zawsze poczujesz się lepiej, kiedy protestujesz, niż gdy siedzisz w domu, oglądając telewizję czy przeglądając internet. Ważne, by korzystać z internetu we właściwy sposób. I to też jest ważny punkt – Łukaszenka wypada katastrofalnie w mediach społecznościowych, co znaczy tyle, że opozycja w nich po prostu wygrywa. A to nietypowe w warunkach autorytarnych – zazwyczaj to ci źli wygrywają. A zatem trzeba właściwie korzystać z internetu. Nie należy jednak za długo siedzieć przed komputerem, bo ekran demotywuje, odbiera energię. Trzeba się postarać, by rzeczywiście być fizycznie na miejscu. Przy długotrwałych protestach ludzie lepiej sobie radzą, jeśli są fizycznie na zewnątrz, dzień po dniu.
I jeszcze jedna sprawa to spróbować, jeśli się da, komunikować się z częścią policjantów. Bo to wzbudza jakąś cząstkę niepewności, czy rzeczywiście należy użyć siły, czy to w porządku bić ludzi i traktować ich gazem łzawiącym w takiej sytuacji, kiedy to jest w oczywisty sposób coś złego. Da się to zrobić i jest to naprawdę ważne.
Czytaj też: Łukaszenka gnębi konkurentów. Obawia się utraty władzy
Dotąd Rosja potrafiła wprowadzać zamieszanie w mediach społecznościowych państw, gdy chciała utrudnić życie opozycji. Dlaczego dziś jest tak pasywna?
Fakt, że białoruska opozycja wygrywa w mediach społecznościowych, to interesujący znak konfuzji rosyjskiego rządu. Obecnie przysparza on problemów w mediach społecznościowych Ameryce, ciągle ich przysparza Ukrainie. Z tego, co widzę, przynajmniej z dystansu, wygląda na to, że nie bardzo wiedzą, co zrobić z Białorusią. Jeszcze jedno: w Europie dużo się o tym nie pisze, ale w USA mamy protesty codziennie, od miesięcy. To na pewno największy ruch protestu w Stanach Zjednoczonych w XXI w. Żeby znaleźć coś porównywalnego, musisz się cofnąć aż do 1968 r. Jest lekcja Majdanu, który wygrał w pewnym ograniczonym zakresie. A wygrał, bo ludzie cały czas działali. Ludzie wciąż napływali wielką liczbą, mimo że było przecież zimno. Przypomnij sobie wszystkich tych błyskotliwych komentatorów politycznych, którzy mówili, że to się zaraz skończy, bo przecież jest styczeń. Ale się nie skończyło, chociaż był styczeń. Ludzie znaleźli w sobie siłę, by wciąż przychodzić. Także w związku z tym Majdan jest lekcją samoorganizacji – sposobem, by tam wytrwać na dłużej, jest robienie różnych rzeczy. Ktoś załatwia łazienki, ktoś inny żywność. Byłeś tam, to pamiętasz. Pamiętam, że tak bardzo cię to uderzyło, gdy się tam pokazałeś, a właściwie całe państwo opiekuńcze było gotowe. Każdy miał swoją rolę. Wszystko działało jak w zegarku. Na dłuższą metę na tym polega nadawanie tej akcji sensu, że masz ludzi, którzy zajmują się sprzątaniem, masz ludzi troszczących się o jedzenie, innych od sprzętu medycznego, prawników, lekarzy, dziennikarzy, fotografów, psychologów. To daje różnym ludziom cel i sprawia, że wszyscy mają poczucie, że to może potrwać naprawdę długo.
Czytaj też: Snyder o groźnej polityce wieczności
Jesteś historykiem tego regionu. Czy potrafisz sobie wyobrazić Białoruś poza rosyjską strefą wpływów? Nie mówię tylko o geopolityce, ale też kulturze popularnej, tożsamości itd.
A co to jest Rosja? Czym jest właściwie Rosja, to jest największe pytanie. Rozmawiamy o Ukrainie i Białorusi, ale nigdy wcześniej nie było kraju, który nazywałby się Rosją. Było Imperium Rosyjskie, ale Rosja istnieje dopiero od 1991 r. Wiele z tego, co dzieje się w rosyjskiej polityce zagranicznej, wynika właśnie stąd, że nikt nie ma jasności, czym ta Rosja jest. Chcę to wybić na pierwszy plan, bo kiedy pytamy: „co to jest Ukraina?” czy „co to jest Białoruś?”, powinniśmy pamiętać, że ten rodzaj niepewności określa cię niezależnie od tego, czy jesteś większym krajem, czy mniejszym.
Druga rzecz, którą chciałbym powiedzieć, to że Białoruś ma szalenie ciekawą historię, nie tylko tę, która sięga czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego i którego sercem była właśnie dzisiejsza Białoruś, ale także historię budowania narodu w XIX i XX w. Ma historię odtwarzania języka, tworzenia tekstów poetyckich i tłumaczeń. W Związku Radzieckim doszło do białoruskiego odrodzenia narodowego, które zakończył terror lat 30. W Polsce lat 20. i 30. białoruscy działacze, zarówno kulturalni, jak i polityczni, byli prześladowani, oczywiście nie w tym samym stopniu czy w ten sam sposób, niemniej ich szkoły były zamykane. Ale to, co chcę powiedzieć, to że istnieje dłuższa historia białoruska. Pojawił się już białoruski naród i społeczeństwo obywatelskie. Mamy już całe pokolenie urodzone po 1991 r., mieliśmy suwerenne państwo, bo mimo wszystkich słusznych zastrzeżeń do Łukaszenki od 1991 r. to jest suwerenne państwo. Życie na Białorusi to coś innego niż życie na Litwie albo w Polsce czy Rosji. A czy to jest całkowicie inny naród, niż mieszka w Rosji? Nie, ale czy Kanada jest całkowicie odrębna kulturowo od USA? Oczywiście, że nie. A czy Kanada jest odrębnym krajem, który mówi językiem Amerykanów, ale nie tylko? Tak. I nie widzę powodu, dlaczego Białoruś nie mogłaby istnieć w ten sposób – jako suwerenny kraj z wyraźnie odrębnymi wartościami, odrębnym systemem politycznym, w którym wielu ludzi mówi tym samym językiem co potężny sąsiad i, czasem może nieco krytycznie, pochłania jego popkulturę itd. Taki wariant jest ewidentnie możliwy i całkiem powszechny na świecie.
Czytaj też: Podręcznik samoobrony społecznej Snydera
A co kraje zachodnie mogą zrobić dla Białorusi?
Myślę, że byłoby dobrze, gdyby Unia Europejska powiedziała, co się wydarzy, jeśli jakimś cudem odbędą się rzeczywiście wolne wybory i zwyciężą protestujący. Gdyby określiła jakąś perspektywę. Wyobraźmy sobie, że uda się zawrzeć jakiś rodzaj kompromisu, po którym Łukaszenka wyjedzie sobie gdzieś na daczę. Wyobraźmy sobie, że wydarzy się coś, czego nie możemy tak naprawdę przewidzieć, ale że dojdzie do drugiej rundy wyborów i faktycznie będą wolne. Byłoby dobrze, gdyby Unia powiedziała coś więcej niż: „potępiamy wasze najprawdopodobniej sfałszowane wybory”. Co szkodzi powiedzieć: „jeśli uda się wam przeprowadzić wolne wybory, z wolną prasą itd., wtedy damy Białorusinom prawo do podróżowania po całej Unii”, czy „wtedy natychmiast rozpoczniemy negocjacje handlowe na temat tych towarów, o których wiemy, że chcielibyście je sprzedawać”?
Byłoby świetnie, gdyby pojawił się jakiś rodzaj pozytywnego warunkowania. Szanse, że Europejczyków zdoła się skłonić do działania, nie są wielkie. Ludzie na Białorusi mogliby jednak od Unii usłyszeć, przynajmniej symbolicznie, że jeśli uda im się coś zrobić dobrze, to Europejczycy na to zareagują. A taki np. ruch bezwizowy, jakim cieszą się Ukraińcy, to byłaby ważna symbolicznie sprawa. Byłoby też wspaniale, gdyby Stany miały spójną politykę dbania o wolne wybory, no ale to już zupełnie inna historia.
***
Timothy David Snyder (ur. 1969 r.) – profesor historii (Yale University), zajmuje się historią nowożytnego nacjonalizmu oraz Europy Środkowej i Wschodniej. Autor wielu książek, w Polsce ukazały się m.in. „Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999”, „Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem”, „Czarna Ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie”, „O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku”.
Czytaj też: Timothy Snyder o strachu Polski przed prawdą