Do Aleksandra Łukaszenki już dotarło, że może zapomnieć o poparciu w szerszych grupach społecznych i została mu już tylko najtwardsza baza, więc to ją stara się zradykalizować, żeby pomogła mu sterroryzować resztę społeczeństwa. Zależało mu na tym, żeby odzyskać powagę, gdy został wygwizdany w wielkich fabrykach Mińska. Cała Białoruś mogła zobaczyć, że dyktator – sam tak o sobie mówi – jest słaby. Organizuje teraz kolejne wiece, ale już całkowicie wyreżyserowane. Zwozi na nie wyłącznie swoich zwolenników. Wsiadają w autokar, dostają wydrukowane na jednej sztancy hasła i chorągiewki (na wiecach opozycji flagi i hasła tworzy się samemu), ćwiczą slogany (zawsze trzy albo cztery takie same: „Belarus eta my”, „Ja-my-Baćka”, „Białorusi nie oddamy”), przechodzą przez miasto, pojawiają się na ogrodzonym placu, wiecują, idą z powrotem i są rozwożeni do domów.
Łukaszenka z amerykańskiego filmu
Pojechałem na taki wiec w miejscu newralgicznym, bo w Grodnie, którego pacyfikację Łukaszenka obiecał w piątek. Rzeczywiście Grodno zdążyło się już niemal wyzwolić spod władzy Łukaszenki. Na stronę protestujących przeszły media publiczne, areszty opustoszały, a władze zaczęły ulegać opozycji. Dlatego Łukaszenka zapowiedział, że porządek zrobi wojsko. I w sobotę przyleciał na poligon pod miastem. Następnie na pl. Lenina o godz. 14 dał przemówienie na zorganizowanym przez władze i naszpikowanym smutnymi panami wiecu.