Aleksandr Łukaszenka został upokorzony w poniedziałek podczas odwiedzin wielkich fabryk w Mińsku, gdzie wielokrotnie usłyszał „Uchadi”. Wtedy zrozumiał, że nawet jego baza odrzuca go całkowicie. A przede wszystkim to, że ani jego groźby, ani obietnice nikogo nie przekonają. Zorientował się też, że nie może spodziewać się ze strony Rosji bezpośredniej pomocy wojskowej i społeczeństwo już to wie. Zatem straszenie rosyjskimi czołgami tak samo nie ma sensu jak odwiedzanie fabryk i usprawiedliwianie przed robotnikami torturowania młodych ludzi przez OMON.
Czytaj też: Czy Putin wkroczy na Białoruś? Możliwe scenariusze
Łukaszenka jak późny Gomułka
Został mu jeden atut: pogodzić się z niechęcią narodu i zmusić go do tolerowania dyktatora. Środowa narada z dygnitarzami, na której wydał instrukcje przede wszystkim MSW, brzmiała jak przygotowania do stanu wojennego: polecił stłumić „zamieszki”, spacyfikować przedsiębiorstwa, wyłapać organizatorów strajków i „elementy obce”, zamknąć granicę, przegrupować wojsko i odzyskać kontrolę nad mediami.
Towarzyszyła temu nowa narracja: teraz Łukaszenka próbuje opozycję przedstawiać jako faszystów i pachołków Zachodu („W Grodnie wisi już polska flaga!”). To ma uzasadniać „przywrócenie spokoju w państwie” – narracja znana z 1981 r. w Polsce. W poprzedniej relacji pisałem, że chciał być Gierkiem i usłyszeć od robotników „Pomożemy”, a został potraktowany jak późny Gomułka.