W niedzielę minął termin ultimatum postawionego Łukaszence przez białoruską opozycję. Nikogo specjalnie nie zdziwiło, że władze nie wypełniły żadnego z trzech warunków: prezydent nie podał się do dymisji, nie uwolnił więźniów politycznych, przemoc na ulicach nie została powstrzymana, a wręcz eskalowała. W dwunasty tydzień walki o wolność i kres rządów Łukaszenki Białorusini weszli więc strajkiem. I to od razu generalnym.
200 tys. ludzi na ulicach Mińska
Wczorajsze demonstracje były najliczniejsze od dawna. W samym Mińsku, według szacunków dziennikarzy, wzięło w nich udział 150–200 tys. osób. Na ulice wyszły też regiony ostatnio mniej aktywne. W wielu miejscach marsze zakończyły się brutalną pacyfikacją milicji i siłowików: protestujący w Lidzie zostali potraktowani gazem łzawiącym, mińszczan ostrzelano granatami hukowymi i gumowymi kulami, co najmniej kilka osób zostało rannych, a ponad 50 – zatrzymanych. Eskalacja przemocy tylko utwierdziła Białorusinów w przekonaniu, że strajk generalny zapowiedziany przez Swiatłanę Cichanouską, liderkę opozycji i nieoficjalną zwyciężczynię wyborów prezydenckich, to jedyne słuszne rozwiązanie.
„Dzisiaj chcemy przede wszystkim pokazać, że nikt nie będzie pracował dla reżimu. Strajk przedsiębiorstw państwowych to narzędzie nacisku gospodarczego. Strajk sektora prywatnego – wyraz solidarności. To równie ważne. Ludzie, którzy zdecydowali się strajkować, muszą wiedzieć, że nie są sami” – komentowała Cichanouska w poniedziałek.
Czytaj też: