Niedziela, 99. dzień protestów na Białorusi, to kolejnych 800 zatrzymań – informuje Centrum Wiasana. W sumie aresztowano już ponad 25 tys. obywateli. Milicja ucieka się do wypróbowanych metod pacyfikacji, używa gazu, granatów hukowych. Agencje donoszą, że w stronę gromadzących się ludzi oddano strzały gumowymi kulami. Blokowano ulice, stacje metra, dostęp do internetu.
Łukaszenka ma wprawę w walce z protestami i opozycją. Doskonali i unowocześnia metody, jest zawsze o krok za demonstrantami, a czasem nawet przed nimi. Nie prowadzi żadnej rozmowy, stosuje wyłącznie rozwiązania siłowe.
Czytaj też: Czas młodych na Białorusi
Marsz na cześć Bondarenki
Niedzielne protesty w Mińsku i kilku innych miastach odbywały się pod wspólnym hasłem „Ja wychodzę”. To ostatnie, dramatyczne słowa, jakie zamieścił w mediach społecznościowych Roman Bondarenka. Albo wyjdziemy wszyscy, albo zabiją nas jednego po drugim – napisał. Wyszedł, bo zobaczył, że zamaskowani ludzie zrywają biało-czerwono-białe flagi. Próbował interweniować. Został pobity, zaciągnięty do milicyjnego auta, a następnego dnia zmarł w szpitalu z powodu ciężkich urazów. Niedzielny marsz oddawał cześć i pamięć jemu oraz wszystkim pozostałym ofiarom trwających trzy miesiące protestów. Może ta śmierć zbuduje w ludziach opór, nie tylko strach. Janukowycz też zaczął przegrywać, gdy kazał atakować bezbronnych.
Na ulice Mińska wyszli ludzie zdesperowani i odważni. Tak się zresztą teraz o nich mówi: to marsz odważnych, już nie sto czy więcej tysięcy osób. Teraz milicja z łatwością rozprasza tłum, wyłapuje uczestników protestów, bije.
Czytaj też: Dwa miesiące protestów
Łukaszenka sięga po propagandę
Protesty wyraźnie gasną, a poza stolicą bierze w nich udział niewiele osób, czasem z powodu braku frekwencji są nawet odwoływane. Przyczyn jest wiele: jesień nie sprzyja dłuższym zgromadzeniom, koronawirus nie odpuszcza, zmęczenie i rozczarowanie społeczeństwa, które po wielu tygodniach niezwykłego wysiłku nie osiągnęło spektakularnego sukcesu czy choćby małego zwycięstwa. Jakieś obiecane przez Łukaszenkę prace nad reformą konstytucyjną to mydlenie oczu, a złagodzenie środków przymusu wobec dwóch aresztowanych okazało się tylko udaną próbą przeciągnięcia ich na swoją stronę – ten fakt wykorzystano natychmiast w propagandzie rządowej. Ta propaganda jest tak samo bezczelna jak kiedyś.
Wygasanie protestów to także w dużej mierze reakcja na perfidne metody pacyfikacji i zastraszania, areszty, zwolnienia z pracy, postępowania z użyciem paragrafów przewidujących wieloletnie kary więzienia za nieposłuszeństwo obywatelskie („aktywny udział w czynach poważnie naruszających porządek publiczny” – jak to formułuje Kodeks karny). Padła też oficjalnie groźba strzelania do ludzi z użyciem ostrej amunicji.
Łukaszenka jest taki sam jak przez wszystkie lata swego panowania: bezwzględnie wykorzystuje propagandę, telewizję państwową, zwołuje narady najważniejszych urzędników i wydaje instrukcje, jak upokorzyć i pognębić ludzi, zdusić protesty. Pokazuje siłę i wszechwładzę. Dobrze wie, że utrata pracy to zwykle katastrofa, więc nakazuje szefom firm sporządzać listy osób protestujących lub organizujących protesty. Spacyfikował nawet strajk lekarzy, mówiąc, że niezadowoleni nie znajdą już zatrudnienia w służbie zdrowia. A przecież lekarze są wszędzie na świecie jedną z najbardziej niezależnych profesji. Nie każdy jednak chce wyjechać za granicę albo być roznosicielem pizzy.
Czytaj też: Łukaszenka sam siebie zaprzysiągł na prezydenta
Milicja wciąż po stronie władzy
Również emerytów, którzy dotychczas stanowili jego wyborczą bazę i oparcie, nakazał bezwzględnie rozpędzić. Wszystko to dało efekt, skoro na ulice wychodzi mniej ludzi, a policja szybko odzyskuje przewagę, utraconą, gdy siła tłumu była nie do pokonania. Kiedy przez Mińsk maszerowało 100 tys. ludzi, to nawet zwiezieni z całego kraju milicjanci pokornieli. Prysła nadzieja, że milicjanci i omonowcy przejdą na stronę protestujących. To była jedynie chwilowa bezradność wobec dużo liczniejszej fali protestujących.
Teraz to się diametralnie zmieniło. Swoją rolę odegrały wysokie podwyżki dla resortów siłowych. Wedle prostej zasady: każdy sowicie wynagradzany będzie za wszelką cenę bronić wodza, zwłaszcza dyktatora. W ten sposób broni miejsca pracy i przywilejów płacowych. Broni bez opamiętania, nawet bijąc na śmierć. Zabijając, bo ktoś odważa się chcieć żyć w normalnym kraju. Tę metodę Łukaszenka stosował już wielokrotnie i zawsze z powodzeniem.
W tę niedzielę pojawiło się jeszcze coś bardzo niebezpiecznego. Wyjeżdżającą z bazy milicję pozdrawiali zwolennicy władzy z zielono-czerwonymi, oficjalnymi flagami państwowymi. Takie grupy pozdrawiały ich też w Mińsku. Nie były zbyt liczne, ale świadczą o odradzaniu się przyzwolenia na działanie władzy, które przez lata zabijało wszelkie opozycyjne myślenie. Może to byli organizowani i opłacani najemnicy. Pewności jednak nie ma. Oby znów nie stali się większością.
Cichanouska też popełnia błędy
Kilka błędów popełniła też Swiatłana Cichanouska. Wciąż mieszka poza krajem, jest ścigana listem gończym. Czy wiadomość o przyznaniu jej i kierowanej przez nią Radzie Koordynacyjnej tegorocznej nagrody Sacharowa dotarła do wszystkich Białorusinów? Można wątpić. Tymczasem informacja o liście gończym i inne dyskredytujące ją opowieści powtarzane są w państwowych mediach nieustannie, żeby obniżyć jej autorytet, ośmieszyć ją w oczach rodaków.
Zarządzanie protestami z zagranicy nie jest proste, trzeba do tego silnej osobowości, zaskakujących pomysłów oraz, oczywiście, znakomitych współpracowników. Współpracownicy tymczasem siedzą w aresztach lub musieli uciekać z kraju. Pomysłów zaczyna brakować. Ultimatum, jakie wobec Łukaszenki wystosowała Cichanouska, wskazując datę, kiedy prezydent miałby oddać władzę, a także zapowiedź strajku generalnego – to były pomysły fatalne. Takie warunki można stawiać, gdy ma się rozległe struktury w całym kraju, policzonych w miarę dokładnie zwolenników, panuje się nad całością wydarzeń. Strajk generalny jest wielkim i poważnym przedsięwzięciem, nie da się go zrobić ot tak, na skinienie. Każdy wariant musi być przemyślany.
Nie powiódł się strajk generalny
Pomysł strajku generalnego na Białorusi był krokiem wysoce nieostrożnym. W kraju, w którym od lat nie ma tradycji walki protestacyjnej, jest natomiast głęboko zaszczepiony lęk i pokora wobec władzy, taki strajk nie mógł się udać. Niepowodzenie akcji nie tylko ośmieszyło jej autorów, ale też niestety wzmocniło Łukaszenkę, który ani na moment nie myślał o dymisji. W dodatku ma teraz argument: kraj nie stanął, protesty to tylko fanaberia nielicznych osób podżeganych z zagranicy. Dlaczego Cichanouska nie brała pod uwagę takiego obrotu spraw? Dlaczego żaden z doświadczonych polityków, bo tacy przecież są w jej obozie, nie uświadomił jej tego zagrożenia i nie nakłonił do zmiany planów? Ta pomyłka sporo dziś kosztuje.
Ale Cichanouska brnie, ogłaszając ewentualne przejście do walki „bardziej partyzanckiej”. Takie pomysły pojawiały się w obozie zasłużonej białoruskiej opozycji już jakieś 20 lat temu i brzmiały równie śmiesznie. To nie jest czas partyzantów, na pewno nie na Białorusi. Poważny polityk nie może bezkarnie mówić takich rzeczy, w kraju w którym większość ludzi najwyżej ceni spokój, a sama myśl o nowej wojnie przeraża. Gdzie pamięć represji jest wciąż bardzo silna, paraliżująca. Białorusini, protestując pokojowo przez wiele tygodni, pokazali mnóstwo odwagi i determinacji. Godnej podziwu, ponad zwykłą miarę. Zmienili swoje postawy, w przyspieszonym tempie nauczyli się solidarności i obywatelskości. Zmienili w dużej mierze oblicze kraju. Choć trudno powiedzieć, jak głębokie i nieodwracalne są to zmiany. Partyzantka to jednak coś innego niż pokojowy protest.
Czytaj także: Ile Rusi w Białorusi
Białoruś zostawiona sama sobie
Łukaszenka staje się coraz bardziej bezkarny i groźny, nawet jeśli są to przedśmiertne podrygi dyktatora. Może nawet jest politycznym bankrutem, ale nadal niebezpiecznym dla społeczeństwa. Niestety sprzyja mu czas i epidemia, która budzi obawy. A za granicą – zmiana amerykańskiej sceny politycznej, która zresztą nie idzie łatwo. Zachowanie Trumpa może przypominać zachowanie Łukaszenki, tyle że demokratyczne mechanizmy w Ameryce działają skutecznie, a w Mińsku nikt o nich nie słyszał.
Trump, choć kończy misję dopiero w styczniu przyszłego roku, nie będzie się dziś angażował w sprawy białoruskie. Jego zdanie przestało mieć znaczenie, zwłaszcza dla takich ludzi jak Łukaszenka.
Tymczasem sankcje europejskie mają raczej znaczenie symboliczne. Europa milcząco przygląda się wydarzeniom w Mińsku, ale też coraz bardziej agresywnym działaniom Turcji na Morzu Egejskim. A Putin? Na razie rozegrał po swojej myśli konflikt w Górskim Karabachu. Dymisja Łukaszenki nie jest mu dziś potrzebna. Sam przecież też bezwzględnie rozprawia się z opozycją.