Czyżby w Chinach zaczynała się druga fala? Podniesiono alarm, bo notowana jest zwiększona liczba przypadków, choć w tempie do pozazdroszczenia – oscylującym wokół setki dziennie. Ale jest najgorzej od marca, no i zbliża się księżycowy nowy rok, ważne święto obchodzone w rodzinnym gronie. Ministerstwo transportu szacuje, że w związku z festiwalem trwającym od 11 i do 17 lutego Chińczycy – każdy obowiązkowo z negatywnym wynikiem testu – wsiądą do pociągów, autobusów i samolotów 1,7 mld razy, żeby ruszyć na spotkanie z bliskimi.
Chiny wirusa biorą serio
W tym roku najwięcej zachorowań – w sumie około tysiąca – stwierdzono w okalającej Pekin prowincji Hebei. Tam też 13 stycznia zmarła jedna osoba i był to pierwszy covidowy zgon w Chinach od 242 dni. Zastosowano więc chińską metodę walki z wirusem: kombinację środków izolowania stolicy, masowego testowania (w styczniu już 17 mln badań), ostrego lockdownu (obejmującego m.in. 11 mln mieszkańców Shijiazhuang) i przymusowej kwarantanny. Do ośrodków przygotowanych na takie okazje przeniesiono 20 tys. osób – w całości kilkanaście wsi. W Shijiazhuang trzeba było postawić nowy punkt do kwarantanny dla 4,1 tys. ludzi i w niespełna tydzień złożono go z kontenerów mieszkalnych.
Ograniczenia traktuje się serio. Ogólnoświatową karierę zrobiła informacja o lokalnym działaczu partii komunistycznej (już zawieszonym), który przywiązał do drzewa i zwymyślał emeryta za to, że wyszedł z domu, aby kupić papierosy.
Sytuacja w Hebei ma o tyle znaczenie dla reszty świata, że pochodzi stąd jedna piąta