Holandia to szczęśliwy kraj. Afer na szczytach władzy tu jak na lekarstwo, więc jak się już jakaś pojawi, to obala rząd. Tyle że ten potrafi odwrócić kota ogonem. Jak w przypadku ostatniej dymisji gabinetu premiera Marka Ruttego, który dwa miesiące temu ustąpił – pozostając na czele rządu technicznego, aby za tydzień triumfalnie wrócić do pełni władzy.
Zimnokrwistej socjotechniki w tym niewiele, za to dużo kalwińskiego charakteru: od 2013 r., dopóki mógł, fiskus bezlitośnie dusił rzekomych naciągaczy socjalnych dodatków na dzieci, 10 tys. rodzin, głównie migrantów, więc ludzie tracili domy i popadali w biedę.
Aż w końcu nadszedł kompromitujący finał, raport parlamentarnej komisji śledczej: grzech był wielki, popełniło go państwo, i Mark Rutte – od 10 lat premier bez skazy – posypał głowę popiołem i ustąpił. Ofiary bezprawia otrzymają teraz wielotysięczne odszkodowania. A Rutte może być pewny, że – po tym akcie ekspiacji – 17 marca kolejny raz wygra wybory.
Holenderski Gandhi
Kończąca się kampania wyborcza jest nie tylko inna od poprzednich – właściwie jej nie ma. Lockdown, godzina policyjna, żadnych spotkań, wieców, ściskania rąk, pukania do drzwi, roznoszenia ulotek. Liczy się pokonanie koronawirusa, a nie obietnice osadzone w jutrzejszych chmurach. Nie tyle więc wyborcza walka, co rozmowy o wyborach przesunęły się do mediów społecznościowych. Premier Rutte tylko na tym zyskuje: w sieci bowiem liczą się autentyczność i spontaniczność, których jemu akurat nie brakuje.
Poza tym, jak dotychczas, radzi sobie z pandemią dobrze, a rzadkie błędy i tak nie obciążają ani jego, ani partyjnej kartoteki. Pokutuje tylko minister zdrowia Hugo de Jonge z koalicyjnej partii chadeckiej, który na jesieni wybrał jako pierwszą szczepionkę AstraZeneca, a nie Pfizer-BioNTech i dlatego szczepienia ruszyły dopiero w połowie stycznia.