Autokraci sprawiają wiele poważnych problemów za życia, a jeszcze więcej zaraz po swojej nagłej śmierci. To przypadek 68-letniego Idrissa Déby’ego z Czadu, który w kwietniu zginął w wyniku ran odniesionych najpewniej podczas walk z rebeliantami. Dawno się nie zdarzyło – i chyba szybko nie zdarzy, inne są dziś metody dowodzenia armią – by głowa państwa zginęła na linii frontu.
Przywódca ginie na froncie
Co tam robił i jak zginął? Wersji jest kilka. Po pierwsze, jego osobista obecność ma wynikać z miejscowych tradycji, każącej głównodowodzącym być wśród swoich żołnierzy. Takie wizytacje w Czadzie to nic nadzwyczajnego, robili to dwaj poprzednicy Déby’ego, który też był przecież żołnierzem z dużą praktyką bojową. Tyle że gdy przywódca jakiegokolwiek kraju jest na linii frontu, w tym przypadku 300 km od stolicy, warunki jego pobytu są względnie kontrolowane, a samo miejsce powinno być odpowiednio przygotowane. Tu było inaczej i coś poszło wbrew planom.
Nadal nie wiadomo, czy Déby został zabity w walce z rebeliantami, czy może – jak chcą domysły niektórych – podczas negocjacji z przeciwnikami, czy zamordował go ktoś z jego otoczenia. Opozycja z emigracyjnej oddali twierdzi, że pojechał na front, bo nie ma zaufania do swojej armii. A lubił fotografować się w otoczeniu żołnierzy, bo własny reżim, utrzymywany pieniędzmi ze sprzedaży ropy naftowej, legitymizował wojskową obecnością Czadu w Libii, Sudanie, Republice Środkowoafrykańskiej, Mali, Nigrze, Nigerii czy Kamerunie. Starał się tak udowadniać przydatność dla zachodnich państw robiących swoje porządki w strefie Sahelu, zwłaszcza sprzymierzonej z Czadem Francji, wciąż aktywnej na obszarze dawnego imperium kolonialnego.