Trzy miesiące po zamachu stanu Tatmadaw, junta Mjanmy, traci ostatnich sojuszników wśród mniejszości. W sporej części kraju toczy się regularna wojna z etnicznymi armiami, w Rangunie, najważniejszym mieście, przybywa podpaleń i bomb podkładanych w państwowych instytucjach. Gospodarka jest w ruinie, trwa paraliżujący strajk generalny, inwestorzy uciekają, a do tego nikt nie wie tak naprawdę, ile osób choruje na koronawirusa.
Im gorsza sytuacja, tym mniej wojskowi zdają się nią jednak przejmować. W lutym i marcu próbowali przekonywać (choć nie wiadomo zbytnio, kogo), że rządy silnej ręki będą lepsze dla gospodarki i stabilności w regionie, a doniesienia o brutalności są przesadzone. Ich podejście coraz bardziej przypomina autarkiczny reżim gen. Ne Wina z lat 80. Nawet nie szukają zrozumienia czy poparcia za granicą.
Tymczasem opozycja jest coraz lepiej zorganizowana. Najbardziej znaczące grupy etniczne tworzą federalną armię, a demokratyczny, choć chwilowo działający z ukrycia rząd zapowiada federalizację kraju po odzyskaniu władzy. Wojskowym nie uda się łatwo zaprowadzić porządku na terytorium całej Mjanmy. Ale obalenie ich też jest mało prawdopodobne.
Potiomkinowska wycieczka CNN
Jeszcze miesiąc temu wydawało się, że Tatmadaw i stojący na czele junty gen. Min Aung Hlaing będą chcieli wybielać swój wizerunek. Zatrudniony za 2 mln dol. znany ze współpracy z dyktatorami izraelsko-kanadyjski lobbysta Ari Ben-Menasze na początku kwietnia ściągnął do Mjanmy główną korespondentkę międzynarodową CNN Clarissę Ward.