Dzień przed wyborami Naftali Bennett, przywódca niewielkiej partii Na Prawo, zrobił w telewizji mały show. Wyciągnął z kieszeni kartkę i odczytał: „Nie dopuszczę do tego, żeby Jair Lapid został premierem, nawet w rządzie rotacyjnym. Nie wejdę do rządu, który będzie popierany przez arabską partię Raam”. A potem, na oczach telewidzów, podpisał kartkę.
Wspomniany na kartce Lapid, przywódca centrowej partii Jest Przyszłość, komentował: „No zobaczymy. Z mojego doświadczenia wynika, że Bennett z telewizji bardzo różni się od Bennetta z zakulisowych rozmów”.
Od tamtego dnia minęły trzy miesiące. Dzisiaj Bennett jest premierem w rządzie rotacyjnym; w umowie koalicyjnej zgodził się, że za dwa lata odda urząd Lapidowi. Mają większość w Knesecie tylko dzięki głosom – tak, dobrze się państwo domyślacie! – arabskiej partii Raam.
Taka szekspirowska zdrada, transmitowana na żywo w telewizji, była potrzebna, żeby po 12 latach odsunąć od władzy najbardziej szekspirowskiego polityka w historii Izraela – Beniamina Netanjahu.
Potrzebne było jeszcze zjednoczenie ośmiu partii. Oprócz tych już wspomnianych są jeszcze w rządowej koalicji m.in. dwie partie lewicowe, jedna kierowana przez geja, druga przez kobietę i partia antyklerykalnych imigrantów z byłego ZSRR.
Budowy takiej koalicji podjął się właśnie Lapid, kilkanaście lat temu najpopularniejszy w Izraelu prezenter telewizyjny, ale przez wielu polityków traktowany protekcjonalnie, jako celebryta, który nie ma wyborcom nic do zaoferowania poza sobą samym.
Lapid musiał się zdobyć na akt poświęcenia, który w Izraelu dotąd się nie zdarzył. Jest regułą, że premierem zostaje przywódca największej partii w koalicji. Jest Przyszłość zdobyła w wyborach 17 miejsc w 120-osobowym Knesecie, tymczasem Na Prawo – tylko 7.