20 czerwca we Francji odbyła się pierwsza tura wyborów do rad departamentów i regionów (szczebel samorządów z grubsza odpowiadający naszym radom powiatu i sejmikom wojewódzkim). Żartując, można powiedzieć, że „efekt Tuska” dał się odczuć nawet nad Sekwaną – centroprawica, dziś pod nazwą Les Républicains, zdobyła w skali kraju ok. 29 proc. głosów. Drugim zaskoczeniem jest absolutna porażka partii prezydenta Macrona – kandydaci LREM zdobyli ledwie 10 proc. poparcia, sytuując się na piątym miejscu.
I choć wynik Rassemblement Nationale, partii nacjonalistki Marine Le Pen, musiał ją mocno rozczarować – na początku czerwca sondaże wróżyły jej formacji wręcz wygraną pierwszej tury, tymczasem przegrała nawet sama ze sobą z 2015 r. – to paradoksalnie tendencje, które pokazały te wybory, mogą zdecydowanie zadziałać na jej korzyść w wyborach prezydenckich w 2022 r. Tradycyjnie bowiem wybory do rad regionów są jednym z czynników uwzględnianych przy wyłanianiu kandydata na głowę państwa. A tu centroprawica pokazała, że wciąż nie wydostała się z kryzysu przywództwa, w którym jest w zasadzie od dekady.
Wybory we Francji. Fatalna frekwencja
Trzy osobowości – Laurent Wauquiez na południowym wschodzie, Xavier Bertrand na północy i Valerie Pécresse w otaczającym Paryż Ile-de-France – uzyskały niezłe wyniki na poziomie regionu, co pewnie przełoży się na skład walczący o nominację w prawicowych prawyborach. Kłopot w tym, że choć są to nazwiska już dobrze znane – Wauqiuez był m.in. rzecznikiem rządu za Nicolasa Sarkozy’ego, a Bertrand i Pecresse ministrami w tej samej kadencji – żadne z nich nie gwarantuje pociągnięcia wyborców w całej Francji.