Gdy pod koniec maja Trybunał Sprawiedliwości UE przychylił się do wniosku Czech i nakazał Polsce natychmiastowe wstrzymanie wydobycia węgla brunatnego w kopalni Turów, w Polsce odżyły wszystkie negatywne stereotypy o naszych południowych sąsiadach. Na prawicy dało się nawet słyszeć, że to Niemcy czeskimi rękami próbują wykończyć polski przemysł wydobywczy. Premier Mateusz Morawiecki mówił: „Z całą mocą będziemy przeciwdziałać tej niesłusznej i niesprawiedliwej decyzji”.
W dużym skrócie, Trybunał uznał, że Polska nie wzięła pod uwagę czeskich obaw o ekologiczne skutki dalszej eksploatacji kopalni w Turowie, a szczególnie wywołanego w ten sposób spadku lustra wód gruntowych po południowej stronie granicy (kopalnia przylega do niej od północy), o czym Czesi alarmowali od dawna. Trybunał wezwał Polskę do „natychmiastowego zaprzestania wydobycia”, co wywołało u nas obawy o nagłą zapaść systemu energetycznego i ogólnonarodową dyskusję uderzającą tradycyjnie w najwyższe tony, z obroną suwerenności włącznie.
Czesi jednak nie śledzą sporu o Turów z takim zaangażowaniem jak Polacy. O Turowie piszą głównie redakcje specjalizujące się w zagadnieniach gospodarczych i analitycy rynku energetycznego. Ale nie jest to temat z pierwszych stron gazet ani głównych wydań wiadomości. Nasi południowi sąsiedzi są bowiem przyzwyczajeni, a może nawet nieco znużeni monotonią przekazu płynącego z północnych regionów swojego kraju. Problem z polskim Turowem odbierają po prostu jako kolejny odcinek trwającego dekady serialu o świecie zdewastowanym przez wielkie odkrywki i sąsiadujące z nimi elektrownie. Ofiarą czeskiego rozwoju przemysłowego padł bowiem dużo wcześniej cały sąsiadujący z Polską region północnych Czech. Turów to nie jest ani pierwszy, ani najważniejszy przykład trwającej tam od dekad katastrofy ekologicznej.