Japonia będzie miała nowego premiera, a w historii kraju będzie to setna misja szefa rządu. 4 października powinien zostać nim Fumio Kishida, wcześniej wybrany na przywódcę Partii Liberalno-Demokratycznej, co wobec sporej przewagi LDP w parlamencie przekłada się na niemal automatyczne przyklepanie premierostwa. Wiadomo, czym Kishida zajmie się na starcie: ma zadanie wygrać wybory do Izby Reprezentantów, które muszą się odbyć góra pod koniec listopada. Niewykluczone jest głosowanie jeszcze w październiku.
Japonia potrzebuje lidera
Sondaże są dla LDP łaskawe. Po pierwsze, to partia władzy. W ciągu 65 lat działalności nie rządziła tylko krótko w latach 90. i chwilę mniej więcej dekadę temu. Po drugie, dopiero co zrezygnował niepopularny przywódca partyjny i premier Yoshihide Suga. Na obu stanowiskach wytrwał nieco ponad rok, zresztą funkcje te pełnił awaryjnie, gdy poprzedni charyzmatyczny lider Shinzō Abe ustąpił z powodów zdrowotnych.
Suga, wcześniej kierujący kancelarią Abego, miał zadanie niewdzięczne. Zmagał się z pandemią i przełożonymi igrzyskami, niechcianymi przez rodaków. Niezależnie od ciekawych wyników uznanej za klapę imprezy – Japonia zajęła trzecie miejsce w klasyfikacji medalowej – rywalizowano przy pustych trybunach. Odejście Sugi podniosło słupki poparcia i przypomniało, że partia potrzebuje na czele kogoś więcej niż obowiązkowego biurokraty deklarującego kontynuację linii byłego przełożonego.